Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 68 - O zimie.

- Co jesz? - pyta babcia, kiedy ląduje przede mną talerz z jedzeniem. Ona swoją porcję już pałaszuje oczywiście.
- To, co ty.
- Mhm.

Trzeba dojeść to, co zostało z imprezy (w sporym zapasie), więc na stole pojawiają się wszelkie wariacje tego, co zapycha lodówkę. Na szczęście babci w te mroźne dni apetyt sprzyja, więc czyści półmiski z ich zawartości. Na zmianę z tymi słodyczami, które zalegają w szafkach. Chociaż przydałoby się jutro zrobić dzień bez słodyczy. Żeby trochę jej organizm odcukrzyć (pomimo zimy...). Zwłaszcza, że można zawalczyć za pomocą klusek w kształcie kokardek - okazuje się, że ta wersja jest także ulubioną mojej dwuletniej chrześniaczki. Zatem kokardki rulez!

Niestety zaistniał inny problem. Babci wieczorami się nudzi. Książki mają ograniczoną wielkość liter. Tym bardziej krzyżówki, które też stanowią problem sam w sobie - Supełek przerasta już zdolności intelektualne babci, więc wpisuje ona cokolwiek, jak leci, a jak już coś wie, to potem się to i tak nie zgadza z pozostałymi wpisami. Zniechęca się więc systematycznie. Ale! Olśniło mnie dzisiaj. Pogrzebałam trochę w Internetach w poszukiwaniu krzyżówek dla najmłodszych dzieci, by je w jakiejś zastraszającej wielkości wydrukować. Niestety, bida jest. Będę więc rozwijała się jeszcze bardziej (okazuje się, że to jest możliwe - o zdziwo) i zajmę się krzyżówkotwórstwem. Chyba że ktoś też chce się pobawić i wspomóc. Sądzę, że jak będzie z dziesięć różnych wariantów to wystarczy - babcia nie jest pamiętliwa.

Ponadto znalazłam opowiadania dla dzieci, które również pójdą do druku z piętnem odpowiedniej czcionki. Damy radę. Do tego radio. Jakoś trzeba przetrwać długie zimowe wieczory...

sobota, 27 grudnia 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 67 - O zimnie.

Kiedy wracam do domu zazwyczaj od progu zaczyna się dialog.

Babcia: Kto przyszedł.
Ja: Kasia.
Babcia: To dobrze, że przyszłaś. Bo jak ciebie nie ma, to mi jest zimno, a jak ty jesteś to mi jest ciepło. Nie wiesz jak to jest?
Ja: No, nie wiem (udaję wysoki poziom radosnego zdziwienia w głosie).
Babcia: Bo my się kochamy. Kochasz mnie? Bo ja ciebie kocham.

Jakiś czas temu pociągnęła tę myśl dalej.

Babcia: Bo jak ludzie się kochają, to im jest ciepło. A jak się nie kochają to jest zimno. Brrrrrr. Jak zimno.

I coś w tym jest. Ale nasza miłość ma nie tylko mierzalną temperaturę. Można ją również zważyć. Waży 3105 gramów (bo tyle ważył urodzinowy tort). I jest odmierzana kolejnymi minutami i godzinami spędzanym razem, wielokrotnością odpowiedzi na te same pytania, przykrywania kołdrą, czesania, głaskania. W totalnej kruchości, bo jakoś trudno wyzdrowieć z egoizmu.

A imprezy urodzinowe były udane. Wszystkie trzy. Mamy dzięki nim słodycze wysypujące się z szafek i kilka praktycznych gifów.

Ponadto babcia wciąż dużo śpi. Odbywa się to z niemałą szkodą dla tegoż miejsca, gdyż śpiąca babcia nie dostarcza zbyt wielu powodów do tworzenia postów. Wieje nam nudą, ale jakoś nie potrafię się tym smucić ;-).

P.S.

Doszło nam liczenie kwinięć. Babcia siedzi i kiwa się na prawo i lewo, licząc każde kiwnięcie. Ostatnio, jak ją zapytałam, ile ma, powiedziała, że tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć. Takie radości.

P.S.2

Oto i zmaterializowana miłość.



Babcia nie do końca zgadzała się z treścią na czekoladowej tabliczce, stwierdzając, że ona nie ma tyle lat. Rzekłam więc w swej naiwności, by wylizała zero, co natychmiast uczyniła, a następnie spojrzawszy na swe dzieło, z figlarnym uśmiechem zawyrokowała.: Mam 9 lat. To ja jestem taka młoda dziewczynka?




sobota, 6 grudnia 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 66 - GPS

- To nie tutaj. Odwróć się. Jeszcze. Jeszcze. Dobrze. Idź prosto przed siebie. Teraz skręć w lewo. W lewo! Nie w prawo. Tak. Teraz prosto. Trafiłaś? Dobrze.

Arka Noego w jednej z najnowszych piosenek śpiewa:

To jest droga zła
Uważaj nie jedź tam
To jest droga zła
GPS mówi nam
Jeśli to możliwe zawróć
Nowa droga będzie lepsza

Często sama jestem jak ten GPS. W środku nocy. W środku ciemności. Gdy babcia nie zabłądzi w kuchni (bo wtedy muszę się zwlec z łóżka i wziąć ją za łapkę), ale niespodziewanie znajdzie się w moim pokoju. Budzą mnie wówczas szmery i szury. Nie wygrzebują się jednak z ciepłej pościeli, ale nakierowuję ją na właściwą drogę. Gdy bezradnie staje przed ścianą i nie może skręcić w żadną stronę. Ale wystarczy słowna nawigacja... Prawo, lewo, prosto... Dlatego mogłaby zaśpiewać za Arką i byłoby to do bólu prawdziwe:

Jesteś jak GPS
Prowadzisz kiedy błądzę
Jadę znów chyba źle
Po nieznanej drodze
Wąsko tak ciemno tak
Nie mogę skręcić w lewo

Co jeszcze łączy nas z tą piosenką? Cel podróży. Też ten sam...






czwartek, 27 listopada 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 65 - Parzystych czasem nie uznajemy, czyli o matematyce, która daje poczucie bezpieczeństwa

Babcia już dawno przestała liczyć ludzi. Już dawno przestała liczyć TYLKO ludzi. Liczy np. kroki. I chyba wiele innych rzeczy, o których nie mam pojęcia.

Obudziła się z popołudniowego snu przed 17.00. Akurat w obiad. Idealnie. Przyszła do kuchni i się zaczęło:

- To ile masz?
- Co? - pytam zbita z tropu.
- Bo się w nocy obudziłam, ty siedziałaś i liczyłaś...
- Co liczyłam?

Milczenie i lekka nerwowość malująca się na twarzy z powodu nie rozumienia przeze mnie spraw oczywistych. I niemoc, by jaśniej wypowiedzieć swoje myśli.

- Wstałam w nocy. Śniło mi się.
- Co ci się śniło? - Tulę, no bo co innego można w takiej sytuacji zrobić.

Milczenie. Podaję zupę. Siada.

- To ile będę miała?
- Czego?
- Jak zjem zupkę, to ile będę miała?

Obie jesteśmy bezradne. Ja wobec jej umysłu. Ona wobec tego samego. Babcia wcina pomidorówkę z makaronem w kształcie kokardek.

- Nie wiem ile mam.
- Czego?
- Zupki.
- Możemy liczyć kluski. Od teraz. Jedna, druga...
- ... siedem, dziewięć, jedenaście, dwanaście... [kluski się kończą, więc na finiszu babcia liczy według własnej logiki tylko łyżki zupy] ...dwanaście, trzynaście, piętnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia jeden, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery.

Zjadła. Trochę pokaszlała. Dałam więc chusteczki.

- To też? [policzyć - dopowiedzenie moje, bo o to chodziło].

Potem liczyła jeszcze koraliki w różańcu i chyba litery lub wyrazy w książce, bo zamknęła ją ze słowami sto dwadzieścia.

- Wystarczy? Mogę iść spać?
- Dolicz do stu trzydziestu.

Stała i liczyła. A teraz znów czyta. Chyba. Bo może jednak liczy. Muszę kupić jej kolorowe liczydło. Bo może to, co da się policzyć, staje się bardziej oswojone?

niedziela, 23 listopada 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 64 - Wyścig z fizjologią

Zaczęło się niewinnie. Czas temu jakiś. Zdarzyć się przecież może. Każdemu (do pewnego i od pewnego wieku) zdarzyć się może, że zsika się w łóżko. Nastąpiło to raz i drugi w jakimś odstępie czasu. Spoko. Ale potem nastąpiło trzeci, czwarty i kolejne. Najgorzej, że zazwyczaj nie poinformuje i leży w tym wszystkim do rana (np. włącznie z mokrymi łapciami na nogach, nie wspominając już o ubraniu i prześcieradle)). Na szczęście nie każda noc tak wygląda. Ale rozwiązania pewne trzeba będzie wprowadzić. Bo zimno, więc pranie nie schnie tak szybko w domu, jak na dworze w pełnym słońcu. Szczególnie prześcieradło frote. Albo koc. Więc jest to ważny powód do zadziałania w temacie. Poza tym jeszcze się babcia rozchoruje z tego sypiania w mokrych piżamach. A ponadto obok sikania do łóżka pojawia się sikanie gdziekolwiek się jest. Np. na podłogę w kuchni, do miski albo do kosza na śmieci. To ostatnie nie do końca się sprawdziło, bo sikanie trafiło wszędzie (na kosz, na babcię i na podłogę) tylko nie do kosza.

Zaistniałe zdarzenia nie są wynikiem jakiejś złośliwości. Po prostu z kuchni nie widać światła w łazience. W ogóle nie widać łazienki. To jest pierwszy problem. Z babcinego pokoju łazienkę widać. I tu nie ma kłopotu z orientacją - a raczej jej brakiem (jeszcze...). Ale na okoliczność kaszlu czy z innych nieprzewidywalnych powodów mięśnie potrafią nie zadziałać. Mamy więc, co mamy. Czyli wejście w kolejny etap starości, o którym myślałam, że jakimś cudem nas ominie; że jakoś w niego nie wlecimy na łeb na szyję. A jednak.

Cóż poza tym? Babcia dużo śpi. I to bez prochów. Tak sama z siebie. A Kiko dziś po raz pierwszy wpakował się pod kołdrę. Zima idzie. Takie rzeczy się wie, jak człowiek na co dzień w domu obcuje z fauną.

niedziela, 16 listopada 2014

Portret szczęki

Jest takie opowiadanie Hanny Krall pt. "Portret z kulą w szczęce". Czytam: "Trzecim, który miał zginąć, jest Blatt. Kula dla niego przeznaczona tkwi od pięćdziesięciu lat w jego szczęce". Nie, nie mam kuli w szczęce (chociaż w razie takowej sytuacji, z moim szczęściem byłoby to możliwe). Za to mam narzędzie chirurgiczne w kanale zębowym dolnej szóstki. Co poniekąd wiąże się z moim milczeniem w tym miejscu.

Zaczęło się jakiś czas temu bólem, który ściął mnie z nóg i wymógł na mnie żarcie prochów na potęgę oraz udanie się do specjalisty. Dentystka, która za każdym razem ratuje moje liche uzębienie, tym razem wraz z rtg odesłała mnie w siną dal - moje zęby postanowiły już po raz drugi przerosnąć jej umiejętności*. Na szczęście sina dal miała określone imię, nazwisko i lokalizację. A także sprzęt. Pod mikroskopem to jeszcze nigdy wcześniej nie leżałam. Oraz doktorat z rzeczonego problemu. Zabrała się więc z impetem do moich kanałów w dwóch zębach. Torturowała moją szczękę. Mordowała mnie z pasją naukowca mamrocząc mrożące krew w żyłach zaklęcia "korci mnie, no korci mnie". Ja oczywiście odezwać się w temacie nie mogłam, mając kawał żelastwa na twarzy. Mniej lub bardziej zmasakrowana wychodziłam od niej sześć razy, co stanowiło sporą zaporę dla błyskotliwości umysłu i epatowania elokwencją. Siódme spotkanie było na "lajcie" - bez rzucania mnie na glebę i w dodatku gratis. Zrobiłyśmy tylko fotę na pamiątkę. I wyszło szydło z worka. Na tej focie. Mam kawałek narzędzia chirurgicznego w szczęce. Najprawdopodobniej. Zostało przy poprzednim leczeniu kanałowym. Chyba z trzy lata temu. Ponadto kanał (moje kanały tak mają) skręca o 90 stopni, a to "coś" jest za zakrętem. Ząb musi być "pod obserwacją", więc za pół roku kolejne rtg. Chyba że zacznie boleć. Bo ogólnie nie boli. Tylko jak mocniej przyduszę to miejsce. Docelowo raczej przydałoby się to wyciąć. Ale kroić moją szczękę pozwolę tylko chłopakom z WIM-u.

* Czy już zawsze, jak coś ją przerośnie w mojej szczęce, to będzie owocowało wycieczką do stolicy?

czwartek, 30 października 2014

Coraz bliżej święta...

Tłok. Ciasno, że szpilki nie wsadzisz. A z każdym rokiem przybywa następnych. Znanych i nieznanych. Ogłoszonych i nie. Bo Duch nieustannie działa i zaprasza do świętości. Pozytywne odpowiedzi (odpowiedzi życiem albo nawet śmiercią) rodzą dla nieba kolejnych wojowników, którzy chcą nas wspierać w tej arcytrudnej wędrówce ku wyżynom niebieskim.Możemy śmiało o tę pomoc prosić - poszczególnych świętych, albo wszystkich razem. Szczególnie w dzień, kiedy wszystkich razem wspominamy. Bo mamy taaaakie plecy.

Wesołych Wszystkich Świętych!

środa, 29 października 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 63 - Będzie zabawa.

Noc. Ciemno. Budzę się. Babcia siedzi koło okna na krześle na wprost mojego łóżka.
Błysk. Babcia odpala zapałkę.
Błyskawicznie wygrzebuję się z łóżka. Babcia wpatruje się w płomień.
- Co robisz? - pytam, gasząc zapałkę.
- Bawię się.

środa, 22 października 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 62 - Babcia i fabryka czekolady

Przespałam piątą noc z rzędu. Niewiarygodne. Zaczynam się już powoli przyzwyczajać. Życie nabiera tęczowych barw. Szczególnie, że trzy pierwsze były z udziałem prochów, ale od dwóch dni wprowadzamy prochową rewolucję. Żel przeciwbólowy w użyciu i zwykła przeciwbólówka w rezerwie. I - póki co - nie mam traumy, nie blednę, nie zasypiam na stojąco. Jest nieźle. Dla odmiany jednak nie mogę jej nakarmić. Dopomina się, domaga jedzenia. A ja wysilam szare komórki na potrzeby kulinarnych atrakcji.

Niekwestionowanymi liderami są jednak chleb z nutellą i kakao, a także deserek "z niespodzianką"*. Oczywiście nie dostaje wszystkiego "na raz" (chociaż babcia raczej nie widziałaby problemu w takim wariancie). Kakao i nutelka pojawiają się kilka razy w tygodniu. Deserek raz na jakiś czas. Na przykład ostatnio kupiłam jej czteropak. Po jednym na każdy dzień. Zasady muszą być.

Wczoraj deserek był chyba między drugim śniadaniem, a obiadem. Po obiedzie też się ulitowałam i babcia dostała dwie kostki czekolady. Na kolację (w moim przekonaniu była to wówczas kolacja) było kakao i chleb (bez nutelki). Ale kolacja nie była kolacją, bo po godzinie albo dwóch babcia nadal nie spała, więc powrócił głód. Na stole wylądował więc sporej wielkości kawałek chleba. Z nutellą. Pożarła 3/4 w systemie ratalnym. Potem poszłyśmy spać. Zdążyłam zasnąć, przebudziłam się i usłyszałam ciche poruszenie w kuchni. Zastałam babcię nad dwoma pustymi opakowaniami po czekoladowych deserkach... Dobrze, że więcej w lodówce nie było, a nutelka w szafce schowana, bo już kiedyś dyskretnie się dobrała do słoika i wyjadała ją palcem. 

Gdyby ją jednak kiedyś wpuścić do fabryki czekolady... 


* Takie biedronkowe monte. Niespodzianką jest to, że czekolada jest schowana pod białym kremem.

poniedziałek, 20 października 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 61 - Święty, stary, wredny człowiek.

Brudna na koniec powiedziała: "Myślałam, że świętych ludzi to omija". W sensie normalny proces starzenia się z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Ma 87 lat. Jest facetem. Świętym człowiekiem. I nie piszę tego z kokieterią czy na wyrost. Poświęcił życie Bogu radykalnie i pięknie, a swoją drogę opisał we wciągający sposób. Chociaż czytałam tylko fragmenty jego wspomnień. Był człowiekiem inteligentnym i błyskotliwym. Dowcipnym.

Dziś spotkałam znajomego, który z nim mieszka. Trochę sobie poopowiadaliśmy. U niego też jest wymuszanie, że wszystko musi być już, teraz, natychmiast, w tej chwili. Pretensje. I chodzenie w nocy. Jeszcze się nie gubi w ich małym domku. Chyba że gdzieś wyjadą. To jest ciekawie wtedy. Staruszek przestaje za to poznawać osoby, czego u mnie (na szczęście) jeszcze nie ma. Ale wszyscy mogą pracować, bo jakoś sobie radzi. Czego u mnie (niestety) już nie ma.

Starość nie omija świętości, która oglądana z tak bliska i na takim etapie, staje się niemal niewidzialna. A przecież jest. Gdzieś tam. W jakiejś przepaści ludzkiego istnienia. 

Spotkanie z moim znajomym bardzo mi pomogło. Trochę uwolniło ze spiny ostatnich dni. Odetchnęłam. Zluzowałam.

Mam w domu Morisa w spódnicy.

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 60 - Wycieczka.

W niedzielę pojechaliśmy na dżamprezę. Do Piękna. Piękno położone jest dość niedaleko, ale trochę się jedzie. Niecałą godzinę. A w Pięknie sady, las, koty, świeże powietrze, dobre jedzenie i dużo ludzi. Mieliśmy wyruszać wczesnym popołudniem, ściągnęłam więc babcię z łóżka z pewnymi problemami ok. 12.30. Po wytarganiu z pościeli babcia humor miała już całkiem dobry. Wyszykowałyśmy się nawet na czas i pojechaliśmy z naszymi dobrymi znajomymi sprzed lat. Babcia kimnęła się w aucie, więc droga jej szybko minęła. Na miejscu spałaszowała (jak na jej możliwości) sporo ilość pomidorówki, a następnie ziemniaki, mięso i buraczki, dopychając wszystko orzechowcem bez orzechów. Orzechy wydłubałam i zjadłam, żeby się nie zmarnowały. Zapiła wszystko słodkim kompotem i docisnęła czekoladowym batonikiem. Przez cały czas była nieco milcząca, ożywiając się tylko na widok dzieci. Po deserze ruszyliśmy większą gromadą do sadu. Ubrałam, wyszykowałam i zgarnęłam również babcię. Za bardzo się nie nazrywałam jabłek, bo to krzesło przestawić było trzeba, bo koc przynieść, kota podać (który się nie rzucał, jak Kiko, ale tulił, łasił i co nie tylko). I "zimno mi, chodźmy do domu". Przegoniłam jednak ją jeszcze po drodze wśród marudzenia i ogólnego niezadowolenia, żeby trochę tym wiejskim powietrzem pooddychała. Wróciłyśmy jako pierwsze do domu i ułożyłam babcię w łóżku gospodarzy. Za ich pozwoleniem oczywiście. Babcia zasnęła i budziła się na siku tyko dwa razy, z czego raz nie wiedziała gdzie jest. Gdy wstała na dobre, dostała kolację i nawet się ożywiła, bardziej rozmowna się stała i wyraźnie pogodna. Nic nie zapowiadało tego, co miało nastąpić.

Wracaliśmy do domu około 21. Czy to ze zmęczenia. Czy z bólu nóg. Z nadmiaru atrakcji lub świeżego powietrza. Czy z powodu ciemnego lasu, przez który jechaliśmy. Babcia stwierdziła, że już nie chce jechać, tylko chce iść do domku i chce wysiąść. Napięcie narastało. Babcia pukała w szybę, waliła w szybę, waliła w sufit, próbowała rozebrać się z pasów i szarpała za włosy. Cały czas prosząc, błagając wręcz, żeby ją wypuścić. Wyjaśnić nic się nie dało. Próbowałam.

I nagle, gdy już jechaliśmy ulicami naszego miasta, babcia zasnęła. W sekundę. Powstał zakład, w jakim stanie się obudzi. "Będzie reset" rzekłam. Budzę ją już na miejscu. Babcia: "Już dojechaliśmy? Przecież dopiero wsiadłam".

Mówiłam, że będzie reset. A następnym razem pojedziemy gdzieś bliżej. Odległość 5 minut jazdy samochodem będzie optymalna.


Po drzemce, a przed wyjazdem...

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 59 - O ścianie.

Dzieje się i się nie dzieje. Stajemy przed ograniczeniem/wyeliminowaniem z życia Tramalu, co było jednym "z", które przeraziło moją psychikę. Cóż, sama sobie to zgotowałam, prosząc o medyczne doradztwo Ciocię i Wuja. Uruchomili oni swoje konszachty i przesłali garść informacji. 

Najgorszą z najgorszych była wieść, iż człowiekowi w wieku babci do szczęścia wystarczą 3-4 godziny snu. MASAKRA! Czyli czymś normalnym i naturalnym jest babcine chodzenie w nocy. Odliczając z tych 3-4 godzin drzemki w ciągu dnia oraz że np. wykroiłabym tak zwaną godzinę "dla siebie", noc robi się przeraźliwie, koszmarnie, dołująco i dojmująco krótka. Albo długa. Zależy, jak na to spojrzeć. W trakcie takiej nocy może się dużo wydarzyć. Babcia może prawie wchodzić na słoiki, jak miało to miejsce kilka dni temu. Albo może stanąć przy szafie, może nie być w stanie ruszyć się w żadną stronę i może wówczas krzyczeć "Kasia" na całe mieszkanie. Z nutą rozpaczy w głosie. Może zatem dziać się naprawdę dużo. To po pierwsze. Po drugie - trzeba zastąpić Tramal łagodniejszymi specyfikami, o których jeszcze nie wiemy, czy dadzą radę. Dowiemy się w praktyce. Namacalnie. Do bólu, że tak powiem. Babcia powinna mieć także zapewniony dzień wypełniony atrakcjami. Tak żeby mogła się zmęczyć. Przetworów niestety nie robimy codziennie i przez cały rok, a nie doszłyśmy jeszcze do takiego momentu, żeby kroiła wyimaginowane jabłka (i może lepiej, żebyśmy nie doszły). Jest to zatem pewna trudność. Jeśli dodać jeszcze do tego pewne obowiązki tudzież zobowiązania, którymi obarczone są moje barki oraz mózg, trudność się nieco zwiększa.

Stoję zatem przed ścianą. Ściana jest duża.

wtorek, 30 września 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 58 - Sposobem ją, sposobem nadal!

Poranek był nieco ekscentryczny. Gdzieś między myciem twarzy, a myciem zębów do łazienki zajrzała babcia. Wprawdzie miała na sobie bluzkę od piżamy, ale zamiast majtek i spodni owinięta była ręcznikiem. Zresztą "owinięta" to zbyt wiele powiedziane, bo ręcznik za duży nie był, więc sięgał przed kolana i żeby jakoś się trzymał i okrywał, babcia w garści ściskała jego rogi na wysokości bioder. I stoi w progu tej łazienki. W tym ręczniku w kolorowe paski. Spodnie i majtki były w pralce, więc wysoce prawdopodobne, że się trochę posikała. Albo tak po prostu się rozebrała. Nie wiadomo tylko kiedy. Bywa. Dostała czysty zestaw i poszła spać. Ja natomiast wyruszyłam na wielkie zakupy w ramach domowego przetwórstwa owocowego, które od czasu przerabiania mirabelek zatrzymało się w pół kroku.

Wróciłam obładowana jabłkami i gruszkami. Zaopatrzenie się i przytachanie tego wszystkiego do domu zajęło nieco czasu, więc od progu rzuciła się na mnie wygłodniała dwuosobowa gromada, którą trzeba było "od ręki" nakarmić. Jak nakarmiłam, to wzięłam się za te gruszki i jabłka. Ulokowałam się w pokoju, babcia przysiadła na krześle i słuchałyśmy sobie konferencji bpa Grzegorza Rysia. W pewnym momencie babcia poszła do łazienki. Coś tam mamrotała, ale zbytnio uwagi nie zwracałam, nosem siedząc w tych gruszkach i jabłkach. Ale tknęło mnie. Idę. W łazience jej nie ma. W pokoju i w kuchni też nie. Była już prawie pół piętra niżej. Na klatce rzecz jasna. Sprowadziłam ją więc z powrotem do mieszkania. I zabrałam się do dalszej obróbki, na co babcia wyraziła chęć pomocy. Dostała zatem nożyk i antonówki do krojenia. Pracowała dzielnie do samego obiadu. Przyznać muszę, że a) wymęczyłam ją, b) zaoszczędziłam naprawdę kawał czasu. 






Po obiedzie dostała procha, dzięki czemu pod wieczór była już lekko przyćpana, bo proch działa z opóźnieniem. Po obiedzie był jeszcze czas na czytanie, liczenie ludzi i wspólne "ubieranie" słoików, więc babcia poległa, pokonana przez intensywność dnia i przyćpanie. To jest jednak pewien sposób na spokojną noc.

piątek, 26 września 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 57 - Sposobem ją, sposobem!

Brak stabilizacji na froncie wymaga ode mnie sporych nakładów kreatywności oraz elastycznego podejścia do życia. Nie da się niekiedy wypracować jednego niezawodnego sposobu zarówno na babcię, jak i na kota. Ale radzę sobie nieźle.

Babcia zazwyczaj kończy posiłek słowami "ale się najadłam"i "już nie będę tego jadła" (w przypadku, gdy coś zostaje na talerzu) lub "wszystko zjadłam" ( w sytuacji odwrotnej). Zdarza się jednak, że po 2, 3 tudzież 5 minutach od tego najedzenia w babci nagle ponownie odzywa się głód. Dobrze, jeśli chleb niedojedzony został. Podsuwam jej wtedy pod nos to, co zostawiła i temat zamknięty. Zazwyczaj ugryzie jeden lub dwa kęsy i znów jest najedzona. Nieco gorzej jest, gdy nic nie zostawiła, ale i to jest do zrobienia. Sprawy mogą się jednak lekko skomplikować. Np.:

Ja [rzucając się na chlebak, by szybko przygotować jakąś kanapkę]: Już ci szykuję chlebek.
Babcia: Ale ja nie chcę chlebka. Chcę coś innego.

Zatrzymuję się więc w pół drogi i uruchamiam trybiki. Zazwyczaj kończy się płatkami z mlekiem lub jogurtem. W skrajnych wypadkach stawiam na wafelka. Chyba że babcia nie ma prawa być głodna. Ostatnio po spałaszowaniu chleba i wielkiej michy płatków z mlekiem w niezbyt wielkiej odległości czasowej, znów zaczęła wołać o jedzenie.

Ja: Ale przed chwilą jadłaś.
Babcia: Aha. Zapomniałam.

I temat zginął w niebycie.

Ostatnio nawiedziła nas Basia. Spałaszowałyśmy czekoladę. Babcia również. Niemało. Trochę posiedziałyśmy. Zdążyłam zamknąć za Basią drzwi. Nie zdążyłam jednak wyrzucić opakowania po czekoladzie. I się zaczęło.

Babcia [płaczliwym głosem]: Ktoś zjadł mi moją czekoladkę, ktoś zjadł mi moją czekoladkę...

Jest godz. 23.00. Za oknem deszcz wali o szyby. Padam ze zmęczenia.

Babcia [płaczliwym głosem]: Ktoś zjadł mi moją czekoladkę, ktoś zjadł mi moją czekoladkę...
Ja: Kupię ci jutro następną.
Babcia: Ktoś zjadł mi moją czekoladkę. Kto zjadł mi moją czekoladkę?
Ja: Nie wiem.

Aplikuję wafelka. Zjada i... zaczyna od nowa. Po kilkunastu minutach znów próbuję zakończyć sprawę za pomocą wafelka. Nie skutkuje. Ostatecznie o 23.40 zostawiam ją w kuchni, gaszę światło i idę spać. Wraz ze zgaszonym światłem babcia przestaje jęczeć o czekoladę.

Przypomniało mi to jeden z odcinków "Świata według Bundych", w których Al nakrywa potomstwo kocem, by nie dopominało się o jedzenie. Takie luźne skojarzenie. Dziwne rzeczy przechowuje ludzka psychika.


czwartek, 18 września 2014

"My tu cały dzień siedzieliśmy"

Gdyby nastąpiła katastrofa. Dramat. Koniec świata. Czyli wojna. W którą zostalibyśmy wprzęgnięci. W jakiś sposób. To wiem. Może nie wszyscy. Ale wielu. Wielu kibiców - jakiejkolwiek piłki - poszłoby napieprzać wroga. To jest moje osobiste zdanie. Nikt nie musi się z nim zgadzać. Ale myślę, że wzięliby granaty i co tam by im dali w łapy i robiliby rozpierduchę. Właśnie oni. Proste chłopaki, którzy dzisiaj darli się "toporem i młotem czerwoną chołotę", "Polacy, jazda z kurwami, jesteśmy z wami", "Spierdolnikow", "wypierdalać" albo na koniec "daswidania" i "jebać Putina". Robi się mało elegancko.Wiem. Nawet tak grubiańsko się zrobiło. Ale jest to prawdziwsze niż rozprawianie się Rosji z Ukrainą w białych rękawiczkach. Kawałek po kawałku. Ktoś do knajpy, w której kibicowaliśmy między innymi z racji zakodowanych meczy, przytachał jabłka. Atmosfera była jednoznaczna. Wspaniała. Fantastyczna. Zero tolerancji dla wroga. A do tego wiele zabawnych akcentów.

Na kanapie - z racji ich późnego, aczkolwiek nie aż tak późnego przyjścia - siadło przed nami dwóch chłopaków. Taka mocno starsza młodzież ;-). Mocno też podpita. Nikomu krzywdy nie robiąca, z ogromnym zapałem (na ile siły im pozwalały) kibicująca. Około piątego seta chłopakom udało się zainstalować na zewnątrz (jeden przyjaźnił się z drzwiami, drugi z ławką), by wtłoczyć w płuca dymka. W tym czasie miejsce zajął im jakiś młodzian. Po powrocie starsi koledzy stanęli w zadziwieniu nad nim. Jeden siadł, ale dla drugiego miejsca brakło, zaczął więc grzecznie tłumaczyć intruzowi, iż ma sobie iść. Elaborat swój chwilę wykładał, ostatecznie popierając go argumentem "my tu cały dzień siedzieliśmy". Wobec takiej siły argumentu młodzian był bezradny. Opuścił więc pierwszorzędną lożę, ściskając się na środku ekranu ze swoim dyskutantem.

Do tego "sto lat" odśpiewane właścicielce lokalu z okazji jej urodzin i postawienie przez nią wszystkim kielonkowej kolejki (chyba wyglądaliśmy strasznie porządnie, bo do nas nie dotarły owe kielonki). Jak "u cioci na imieninach".

Na kolejne mecze (albo chociaż jeden mecz) też chyba się wybierzemy. Ze względu na rodzinną atmosferę. Polską. Do gruntu.

piątek, 12 września 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 56 - Ja bym tego nie jadła...

Jak przystało na rasową matkę Polkę, zdarza mi się przespać noc bez  przeszkód. Czyli że towarzystwo śpi i niczego przez całą noc ode mnie nie chce. Ta wyjątkowa noc nadeszła z wtorku na środę. Babcia i Kiko posnęli jeszcze zanim zdążyłam zakopać się w kołdrę. Miałam więc wieczór dla siebie, a do snu utuliła mnie błoga cisza. A do tego w środku nocy nikt mnie nie budził: babcia nie chodziła, jęcząc, gubiąc się w mieszkaniu albo zadając pytania natury podstawowej. Kiko nie atakował moich stóp, nie biegał oszalały po mieszkaniu, nie skakał po meblach i nie szeleścił reklamówkami. Szaleństwo. Obudził mnie dopiero budzik. I przez pół dnia chodziłam w zadziwieniu. Szczególnie że tak dobrze było ostatnio zaraz po powrocie z pielgrzymki, kiedy przez pierwsze dwa dni spałam po kilkanaście godzin. Ale to było trzy tygodnie temu...

Żeby jednak za bardzo mi się nie zdawało, wszystko wróciło do normy: babcia chodzi i gada, kot skacze, drapie i galopuje. Zazwyczaj jest tak, że jedno kończy i wtedy zaczyna drugie. Zazwyczaj najpierw babcia się musi wychodzić, a następnie Kiko ma potrzebę, żeby się wybiegać (chyba czeka, żeby babcia nie plątała mu się między kopytami - podejrzewam, że na noc obuwa się w kopyta i dzięki temu może donośnie tupać). Chyba zaczynam się przyzwyczajać. Dlatego noc bez takowych atrakcji jakoś wybija mnie z rytmu.

Oprócz tego, że Kiko z babcią nie dają mi się wyspać, postanowili obżerać mnie z pasztetu z cukinii. Jest to obecnie chyba numer jeden na liście przysmaków w naszym domu. Babcia zajada pasztet razem z chlebem. Kiko dostaje go bez chleba. Rzucają się na niego w oszołomieniu. Nie wiedząc, co zawiera...

W któryś dzień (z rzędu) babcia pałaszuje kanapkę z owym przysmakiem, kot kręci się wokół jej nóg.
Babcia: Co on tak chodzi?
Ja: Bo chciałby ten pasztet. Bardzo go lubi.
Babcia: To daj mu.
Ja: No ok...
Nakładam mu pełną michę i łeb kota ginie w niej natychmiast.
Babcia: A co tam jest, że ona tak je?
Ja [z pewną rezerwą]: Cukinia, inne warzywa [celowo nie wymawiam słowa "marchewka"] i jajka..
Babcia [przegryzając chleb z pasztetem]: Ja bym tego nie jadła...

Także tego. Dobrze, że jedno i drugie nie wie, co "siedzi" w pasztecie. Mniej wiesz, dłużej żyjesz.

Pasztet jednak wielką tajemnicą nie jest, więc...:

3 szklanki startej cukinii
3 (w sztukach) starte marchewki
3 (w sztukach) starte cebule
20 dekagramów startego żółtego sera
1,5 szklanki tartej bułki
0,5 szklanki oleju
2 łyżki masła
4 jajka
Do przyprawienia: sól, pieprz, gałka muszkatowa, bazylia, majeranek.

Co z tym robisz? Ubijasz białka, dorzucasz do tego żółtka i te wymieszane, starte warzywa i pieczesz w piekarniku do godziny w temp. 180 stopni C.
Piecze się w foremkach do pasztetu.

Wiem, zdjęcie by się przydało, ale wszystko już zjedzone...

wtorek, 9 września 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 55 - Jeśli zawojujesz, to nie zwariujesz

Zadziało się. Dostaliśmy go. Tak po prostu. Nagle. Ni stąd, ni zowąd. A raczej - z konkretnej piwnicy konkretnej plebanii. Stał i czekał na nas. Nówka sztuka. Widać po nim mały przebieg i solidne wykonanie. Prowadzi się dobrze, jak na parafialny przystało... Tadam! Mamy wózek! Taki dla babci. Zamieszkał w naszej piwnicy przed pielgrzymką, więc jak była pogoda, to mnie nie było. Jak wróciłam, pogoda se poszła. I już myślałam, że z tej piwnicy go nie będę miała okazji wyciągnąć. Aż tu lato na chwilę wróciło. I się zaczęło...

Zaczęło się od parku. Pobliskiego. Bo nie wiedziałam, czy babcia da radę. Czy jej się spodoba taka atrakcja. Czy nie będę musiała pędem do domu wracać, bo babcia - jak z kotem - z wózkiem się nie dogada. O siebie się nie martwiłam. Brudna postanowiła nam towarzyszyć i mnie asekurować, gdybym chciała babcię z wózka eksmitować przy jakimś krawężniku. Ale wszystko poszło w miarę dobrze. Babcia wyczesana i wyszykowana, lansowała się w czerwonym polarku. Brudna robiła za pilotkę ("Przejedź z lewej strony", "Jedźmy tamtędy", "Tędy nie" itp.). Dopchałam więc spokojnie babcię do parku i siadłyśmy na ławeczce. I tak siedziałyśmy póki babcia nie zaczęła narzekać na lekki chłodek. Jeszcze ją trochę przetrzymałam, bo ciepło przecież było. I sturlałyśmy się z powrotem. Tak minęło nam czwartkowe popołudnie.

Nie ominęła również babci sesja fotograficzna:




Babcia nijakiej traumy nie miała po spacerze, więc była szansa, że jeszcze uda mi się wpakować ją na wózek. W piątek jednak stanowczo oparła się temu pomysłowi. Nie zmartwiłam się zbytnio, zważywszy, iż cichcem już planowałam dwie wielkie, weekendowe wyprawy.

W sobotę wpakowałam w babcię solidną porcję obiadu, bo była głodna, a posiłek - makaron z sosem grzybowym w wykonaniu własnym - był pierwsza klasa. Wyszykowane i najedzone ruszyłyśmy na ratusz. Pierwszym punktem wycieczki była pizza. Ekipą spotkałyśmy się właśnie w ratuszu, babcia została ogarnięta troskliwą, męską opieką, a potem już w babskim gronie ruszyłyśmy do pobliskiej pizzerii. Myślałby kto, że po wielkim domowym obiedzie nie będziemy miały miejsca na pizzę. Błąd! Realia drogowo-chodnikowe skutecznie "utrzęsły" wszystko w babcinym żołądku, a ja jako etatowy popychacz miałam zwielokrotnione zapotrzebowanie na energię. Pożarłyśmy więc słoniowe ilości pysznego ciasta z roztopionym serem i różnymi dodatkami, zapijając wszystko Pepsi. Babcia dzielnie dotrzymywała nam towarzystwa, nie marudziła, karmiła gołębie resztkami, więc siedziałyśmy dość długo. To był jednak dopiero pierwszy punkt wyprawy. Drugim było "Narodowe czytanie Sienkiewicza", które odbywało się w sali recepcyjnej Ratusza. W celu dostania się na piętro postawiłyśmy na nogi wszystkich obsługujących tę imprezę i z klasą wjechałyśmy do sali.

Babcia była nawet grzeczna. Jej urok osobisty podbił serce Zagłoby, który zerkał na babcię z rozczuleniem. A babcia sobie wstawała, siadała na krześle, znów wstawała, siadała w fotelu. A ja sobie słuchałam czytania. Jeśli w danym momencie nie zajmowałam się czymś innym - szukaniem chusteczek, załatwianiem wody lub dwukrotną wycieczką do łazienki. Ostatecznie pod koniec lekko jej się przysnęło. Tak spędziłyśmy przemiłą godzinę. Pod koniec, z racji, iż późno się zaczęło robić, prawie z gracją opuściłyśmy salę. Ponownie wszyscy rzucili się nam na pomoc (szczególnie męska część). Odprowadzane uśmiechami wszystkich, opuściłyśmy to jakże ważne dla naszego miasta miejsce*.

Wyprawa była na tyle angażująca, że zupełnie zapomniałam, aby zrobić zdjęcie. 

Mimo tak wyczerpującej przygody babcia chodziła po mieszkaniu "długo w noc". Regenerowała się jednak przez resztę nocy, przedpołudnie, południe i część popołudnia. Dzięki temu mogłyśmy wybrać się na obiecane lody. Obiecane były: 1) śmietankowe, 2) duże. No to pojechałyśmy. Wybór był spory, ale moją uwagę przykuły lody o smaku snickersa. Miły pan w uroczym kapelusiku dał babci spróbować owego smaku i zyskał przychylność (smak, nie pan - na pana nawet nie zwróciła uwagi, lody były istotą). Babcia zatem otrzymała wielką kulkę lodów w wafelku. Siadłyśmy więc i pałaszując słodkości, grzałyśmy się w słońcu. 




Pod koniec musiałam tylko ratować babcię, gdyż lód zaczął się rozprzestrzeniać po babcinym swetrze, mojej torebce, którą babcia trzymała na kolanach, a przede wszystkim po rękach. Więcej strat nie odnotowano. Mogłyśmy więc jechać dalej. Zwiedzając kołami remontowane ulice. Dotarłyśmy do zacisznego ogrodu parafii, z którą miałam okazję przemierzać pielgrzymkowe kilometry. I tu nastąpiło kolejne spożycie cukrów prostych. Bardzo prostych. Słodka oranżada. Ciasto i... wafelki! Towarzystwo też babci odpowiadało. Babcia sypała żarcikami otoczona znów czułością i troską. Chociaż troska ta miała pewne granice. Granicą było posłuszeństwo moim nieubłaganym wyrokom. A właściwie jednemu wyrokowi - o zabronieniu dalszego pałaszowania słodyczy.

Babcia: Pani da mi wafelka, bo ona jest dla mnie niedobra i nie chce mi dać.

Były też zabawne sytuacje.
Pani (niewtajemniczona w cały system babciny, myśląc, że jestem doraźną opiekunką): To ile godzin jesteś z babcią?
Ja: 24.

No dobra. Wiem, że niecałe 24. Ale umownie jest właśnie tyle. O.

Do domu wróciłyśmy wieczorem, gdy babcia zaczęła zasypiać mi na ramieniu i cicho wspominać, że idzie się położyć. Cóż, nie siedziałyśmy w dużym pokoju naszego mieszkania, więc musiała zmobilizować siły na powrót. I się udało. Na trzecie piętro śmignęła bez większych problemów.

Obecnie zrobiło się trochę deszczowo, więc sezon wycieczkowy jest w lekkim zawieszeniu. Może jeszcze jednak uda się go reaktywować choć na chwilę. Bo miło tak. Nawet jak po powrocie padam na pysk ze zmęczenia. Jednak warto. A zmęczenie fizyczne jest błogosławieństwem.

* Miejsce jest ważne także dla mnie, gdy to w naszym Ratuszu zarysowała się moja naukowa przyszłość.

wtorek, 2 września 2014

Dżender kontra dżemy i dżinsy

Wszystko przez Madzię. Zapytana przez nią, czy chcę mirabelek na kompot, wzięłam głęboki oddech i z udawaną lekkością odparłam - Jasne. Madzia podpowiedziała, że dobrze jest je z czymś połączyć, bo to kwaśny owoc. Zważywszy, że nigdy kompotu nie robiłam, postanowiłam iść za głosem rozsądku i nie mieszać. Same mirabelki były już wyzwaniem. Wyciągnęłam duży garnek, umyłam owoce, wrzuciłam, wlałam wodę, postawiłam na ogniu, nasypałam cukru, dwukrotnie doprowadziłam wszystko do wykipienia i zapaćkania garnka, kuchenki, zlewu oraz podłogi. Następnie rozlałam wszystko do słoików, ponownie zalewając tę samą połowę kuchni oraz topiąc w kompocie jeszcze czystą część kuchni przy przewracaniu słoików do góry dnem, z których część okazała się nieszczelna. Całą czynność powtórzyłam jeszcze raz, bo mirabelek starczyło na drugi taki sam garnek. 

Sprzątałam kilka dni i poszłam na pielgrzymkę.

Gdy więc Madzia kilka dni temu zaoferowała mi uzbieranie i dowiezienie skrzynki tegoż owocu, podskoczyłam z radości.

Tym razem jednak postanowiłam wdrapać się na wyższy poziom przetwórstwa owocowego i oprócz kompotów zrobić także dżemy. A co! Jak szaleć, to szaleć. W celu uzyskania bezcennej wiedzy z zakresu domowej produkcji, sięgnęłam do Internetu. Dowiedziałam się, że na kilogram owoców daje się 1,5 kilograma cukru (panika pierwsza - mam skrzynkę owoców, 2 kg cukru w szafce i nagle Biedronka wydaje się być niezmiernie daleko!), owoce dryluje się spinką do koków (panika druga - nie mam spinki do koków!), a dżemy pakuje się do wyparzonych, wysuszonych i gorących słoików (panika trzecia - jak zrobić, żeby słoik był suchy i gorący!). Ale od czego jest Brudna, która przetwórstwo ma w genach.

Ja: Jak zrobić, żeby słoik był suchy i gorący?
Brudna: Co?
Ja: No bo w Internecie napisali...
Brudna: To jakiś wyższy poziom...

Stanęło więc na tym, że cukru sypie się według uznania, a powyższa proporcja zrobi z dżemu słodki ulep. Do drylowania potrzebne są nożyk i łapki, a słoiki wystarczy, że będą umyte, bo potem się je pasteryzuje. Uzbrojona w tę bezcenną wiedzę zabrałam się do pracy. Najpierw zrobiłam garnek kompotu według sprawdzonego scenariusza (włącznie z kipieniem i pozostałymi atrakcjami). 



W tym czasie (gdy kompot kipiał, a z radia sączyła się relacja z "Lata z radiem" goszczącego w tym dniu w Kaliszu), drylowałam małe śliwki. Zapominając, że są to - choć małe - jednak śliwki, próbowałam nożykiem wydłubywać pestki z owoców (od strony ogonka - takie pozostałości przeczytanych rad na temat drylowania). Umęczyłam się tak przez dobrych kilka sztuk, po czym nastąpiło cudowne olśnienie przy jakiejś podejrzanej o przechowywanie lokatora - to są śliwki, możesz je rozpoławiać. Łał! Od tego momentu szło już znacznie lepiej, choć i tak mozolnie. Nie pomagały nawet brednie wygadywane w radiu przez jakieś młode kaliszanki, że niby u nas jest mnóstwo imprez i bardzo dużo knajp. Jaka wyobraźnia!

Na drylowanie załapała się też Brudna. Dzięki temu mogłam ulepszyć własną technikę. Potem nastąpiło smażenie, próbowanie, sypanie cukru, smażenie, próbowanie, sypanie cukru... 



Ostatecznie garnek dżemu wpakowałam do słoików, wrzuciłam do wody w największym garnku w domu i zapasteryzowałam. Jeden nie chciał się poddać, więc dla pewności wszystkie wylądowały denkami do góry. Amen.

W ramach zadośćuczynienia za dziwne pytania Brudna dostała mały słoik dżemu, opatrzony rękodziełem. Własna inwencja twórcza tak mnie zachwyciła, że dziś pobiegłam do pasmanterii i nakupiłam kolorowych wstążek. Do tego zaopatrzyłam się w serwetki w przesłodkie truskawki. I rzuciłam się na słoiki. Hormony radości przetaczają się w żyłach za każdym razem, gdy patrzę na półkę.





A wczoraj dorwałam wypasione dżiny za genialną cenę i świat też nabrał fantastycznych barw.

W tym momencie dżender umiera śmiercią naturalną, bo przegrywa z kawałkiem materiału i ciemnorudą paćką w słoiku ubranym w serwetkę z truskawkowym deseniem.

P. S.
Słoików jest więcej, ale reszta zamieszka w piwnicy ;-).




środa, 20 sierpnia 2014

Awangarda

Rok temu było tak. W tym roku chciałam iść na pielgrzymkę jeden dzień. Serio. Tak na "lajcie". Wciągam luźne dżiny i koszulkę, śmigam te trzydzieściparę kilometrów na Głuszynę i wracam do swojego łóżka. Żadnego pakowania, zrywania się ciemną nocą i wyrabiania kilometrówki. Planowałam jedynie odwiedzić Maryję w Częstochowie podczas święta. I tyle. Sprawy jednak wymknęły się spod kontroli, gdyż uruchomiona przez Brudną i Głównego Prowadzącego akcja pt. "Opiekunka dla babci" sprawiła, że opiekuńczy terminarz zaczął się zapełniać i nie było odwrotu*. Dowiedziałam się 2 dni przed pielgrzymką, że jednak będę musiała zrobić te 320 kilometrów, więc z rezygnacją spakowałam plecak do granic jego możliwości. Głupio byłoby się wycofać.

Stanęłam skoro świt w kościele na ul. Polnej. I to było niebywałe. Pierwszy raz miałam iść z pogardzaną przeze mnie grupą biało-żółtą. Grupą zwaną w pielgrzymkowym slangu "beżetami", czyli "bez życia". Grupą, której nikt nie lubi i wszyscy ją obśmiewają**. Sama jeszcze do niedawna należałam do tego grona. Ale zbyt wiele trudu kosztuje mnie (i innych, którzy poświęcili swój czas, by siedzieć z babcią) możliwość wybycia z chaty na 11 dni, żebym mogła pozwolić sobie pielgrzymkę przełazić, przeskakać, prześpiewać - chociaż i to czasem lubię i wcale tego nie neguję. Ale padło na grupę, która karmiła mnie Słowem i chlebem - jednym i drugim do syta. I tym samym padło moje poprzednie wyobrażenie o niej. Bo mogłam ją poznać od środka. Nie ma tam ludzi świętych. Ani pobożnych. Ani smętnych. A jednak są trochę inni. Jakby nie z tego świata. Chociaż z tego.

Okazało się jednak, że kiedy słucha się Słowa, nawet najdłuższe i najnudniejsze miejscowości, które ciągną się w nieskończoność w linii prostej, można przejść i nawet tego nie zauważyć! (to było dla mnie prawdziwym zaskoczeniem i odkryciem). Można (to akurat nie było większym zaskoczeniem) z dotąd obcymi ludźmi w wieku od kilkunastu do kilkudziesięciu lat rozmawiać na naprawdę (po)ważne tematy. I nie musi to jednocześnie rodzić śmiertelnie poważnej atmosfery. Można patrzeć jak jedni umierają dla drugich i nie zabija to żadnej ze stron. Może nie istnieć słowo "musisz" i nie powoduje to destabilizacji, degeneracji czy załamania wiary. Prawdziwa awangarda. Nie żałuję więc wyboru, który w pewnym stopniu dokonał się za mnie.


Snadałko-japonki dały radę jeden dzień, gdyż dzięki nim myślałam, że umrę z bólu. Trzeba więc było poświęcić Lasockiego i jego wyrób towarzyszył mi przez resztę dni. Ale paski zostały ;)


Ten samochód wart był uwiecznienia... Pomysłowość zastana w Częstochowie.

* Odpowiedź Brudnej: "Sorry, myślałam, że chcesz iść".
** Niesmak na twarzach moich znajomych, którzy dowiadywali się, z jaką grupą idę, był bezcenny. 

środa, 6 sierpnia 2014

Rzymskie wakacje. Cz. 3 - Simply, czyli po prostu. Prosto jak cholera.

Gdybyśmy chcieli podczas naszego tygodniowego pobytu w Rzymie zaopatrywać się w małych włoskich sklepikach, po dwóch-trzech dniach zabrakłoby nam eurosów i zaczęlibyśmy przymierać głodem. Dlatego uskutecznialiśmy wędrówki do pobliskiego marketu marki Simply. Tanio też nie było, ale przeskok finansowy dało się odczuć. Poza tym niepowtarzalna atmosfera, jaka w nim panowała i logika w rozmieszczeniu asortymentu pozostaną na długo w naszej psychice.

W Simply zdecydowanie było zatrudnionych więcej mężczyzn niż kobiet. Faceci obsługiwali stoisko z pieczywem i serami. Siedzieli w punkcie obsługi klienta (po co im taki punkt w dość małym markecie - nie wiem) i byli kasjerami. Kasjerki też były. I obie grupy zachowywały się dość swobodnie, z włoską werwą kłócąc się o coś między sobą, nie bacząc na klientów i wymachując kartonami. Nie raz.

Z racji, iż pierwszy raz wyjeżdżałam z tą ekipą na wakacje, byłam zobowiązana do postawienia tudzież zrobienia wkupnej kolacji, o czym przypominali mi niezmiennie cyrograf podpisany hektolitrami krwi oraz Główny Organizator. Padło zatem na pizzę. Że zrobię. Pizzy nigdy nie robiłam, ale pyzy mam opanowane i Brudna zaoferowała również pomoc, więc można było startować w Simply z zakupami. Niestety już na samym początku pizza stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Kiełbasę mieliśmy z Polski. Z pomidorami, cebulą i serem nie mieliśmy większych problemów. Zostały mąka i drożdże. Zdobycie tych dwóch, prostych składników stało się jednak nagle niczym wielka góra lodowa. Jeździmy koszykiem po markecie. Kontrolujemy półki. Gdzie może być mąka? Patrolujemy okolice pieczywa - nie ma. W pobliżu makaronów - też nie. Jesteśmy bliskie rezygnacji i uznania, że Włosi nie stosują mąki, gdy wtem ktoś (już nie pamiętam kto) natknął się na mąkę na dolnej półce. Półki powyższe zajmowała... kawa. Logiczne. Cholernie.

Jeszcze więcej atrakcji zapewniło nam kupowanie drożdży. Po pierwsze - nie wiedziałyśmy, jak są drożdże po włosku i czy w ogóle tak się nazywają. Ponadto Brudnej majaczyło coś w odmętach mózgu, że Włosi stosują drożdże w proszku. Lepiej być nie mogło. 2 dni szukałyśmy tych drożdży w markecie (nie przez całe dwa dni, żeby nie było wątpliwości). Ktoś może stwierdzić, że między jednym, a drugim dniem mogłyśmy sprawdzić, jak są drożdże po włosku. Ale nie wiem, czy w czymkolwiek by nam to pomogło. Ostatecznie sprawy w swoje ręce wziął Główny Organizator i bez większych problemów znalazł potrzebny produkt. Także tego*.

Inną właściwością marketu było iście włoskie podejście do kwestii czasu. Market był czynny od 8.00. Razu pewnego zależało nam na wcześniejszych zakupach, więc dziewczyny wybrały się do marketu z rana, by zastać tam kartkę, że w dniu owym sklep otworzą pół godziny później. Wspomnę jedynie, że poprzedniego dnia informacji takowej nie było. To się nazywa luźne podejście do rzeczywistości. Chyba bym się odnalazła.

Trzeba jednak im oddać, że kluski mieli dobre i w rozsądnych cenach. Przytachałam ich do domu trzy opakowania. Lavazzę też mieli w sporym wyborze i nawet w promocyjnej cenie kupiłam sobie trochę i J. jakąś wersję ze specjalnym przeznaczeniem do kawiarki**. I mają świetny przelicznik zgrzewek piwa. 1 zgrzewka=15 butelek. Bo po co się rozdrabniać ;-).

*W kwestii pizzy - dopóki moje poczynania kontrolowała Brudna, wszystko szło planowo. Niestety, po włożeniu pizzy do piekarnika Brudna postanowiła iść spać. W związku z czym nieco przypaliłam ciasto od spodu. Oczywiście "nieco" jest pojęciem względnym.

** Przez tę Lavazzę dla J. mój bagaż podręczny został nieco przetrzebiony na lotnisku. Miła pani tak długo gmerała między moimi rzeczami, aż jej wzrok padł na tę nieszczęsną Lavazzę i wówczas pani powiedziała "kofi" i puściła mnie wolno.A co ja niby tam miałam wieźć, jak nie "kofi"? "Kofi" i kluski. Wszystko z Simply.

sobota, 2 sierpnia 2014

Lokalny patriotyzm w praktyce

Dziś będzie lokalnie. I społecznie.

O akcji dowiedziałam się z Facebooka. Zapoznałam się. Zerknęłam, kto już się zapowiedział. Uśmiechnęłam się. Sprzątanie z Madzią? Uśmiechnęłam się raz jeszcze i kliknęłam "weźmie udział". Zbiórka pod naszym cmentarzem prawosławnym*, który mieliśmy sprzątać, zapowiedziana została na godz. 11.00 w sobotę 2 sierpnia (czyli dziś). Wdziałam więc luźne portki i pełne buty, spakowałam rękawiczki i worki na śmieci. I ruszyłam. Do cmentarza, który kiedyś (dawno temu) był za rogatkami miasta, mam kilka minut. Dostaliśmy worki na różne odpady. Zaczęliśmy od butelek, zniczy, papierów i... różnych części garderoby, porzuconych między grobami i pod murem okalającym niewielki cmentarz. Robota paliła się w rękach. Sprzątali ramię w ramię historyk, bibliotekarka, katechetka i moi niegdysiejsi wykładowcy. Np. wspólnie z Madzią rzucałyśmy się z dziką zaciekłością na perz, spośród którego powoli wyłaniały się kolejne nagrobki. Było też trochę młodzieży i rodzin z dziećmi. Tłumów nie było, ale daliśmy radę. I wszystko społecznie. Można? Można. A ile radości to dało - wiedzą ci, którzy nieco potu wylali między starymi nagrobkami. Jeden z lepszych sposobów na uczczenie 100 rocznicy zburzenia Kalisza, którą w tych dniach przeżywamy.


Widać coraz więcej...




...ale cały czas było co robić...


Perzu już tu nie ma, ale kosiarką trzeba jeszcze przejechać...


A tu gasiliśmy pragnienie...


...a po nas zostały worki pełne śmieci, które - spokojnie - nie zostaną na cmentarzu.


Jak to leciało? "Wstanę na każde twoje zawołanie, Polsko...". Właśnie. Na każde.

* "Nasz", bo w naszym mieście.





piątek, 1 sierpnia 2014

Rzymskie wakacje. Cz. 2 - Seksipasta, stosik i zaginione przystanki z jeszcze bardziej zaginionymi autobusami.

Zwiedzanie Rzymu zainicjowało oglądanie makaronu. Przechodziliśmy koło jakiegoś sklepu i zatrzymałyśmy się przy wystawie (nie, to nie błąd stylistyczny, gdyż przy wystawie zatrzymała się żeńska część naszej grupki i też nie zupełnie w komplecie).

Pigmej.Starszy: O, nożyczki.
Ja: Ekhm...
Basia: To chyba nie nożyczki...
Pigmej.Starszy [zerkając uważniej]: Aha...

Następnego dnia odwiedziłyśmy targ, gdzie rzuciwszy okiem na "nożyczki", usłyszałyśmy od sprzedawcy: seksipasta! Seksipasta stała się w ten sposób jednym z przewodnich motywów.



Innym ważnym motywem był stosik. Jego znaczenie wzrosło do niebagatelnych rozmiarów już na samym początku, gdy jakaś kobieta w metrze próbowała okraść Monię, gmerając jej w torebce. Na szczęście do tragedii nie doszło i Monia nie pozbyła się żadnej cennej rzeczy. Ale fakt ten wymusił na nas robienie "stosiku" (nazwa zaczerpnięta z bajki "Krudowie", którą serdecznie polecam małym i dużym!). U nas "stosik" polegał na tym, iż we wszelkich środkach publicznej komunikacji stawałyśmy w kręgu, twarzami do siebie, a przewieszone przez ramię torby wpychałyśmy do środka. Wielu wsiadaniom towarzyszył więc bojowy okrzyk "robimy stosik!". Poniższe zdjęcie zrobione zostało na przystanku i nieco oddaje klimat "stosiku" (występującego niekiedy pod nazwą "Koloseum"). 


Tak, przystanki... Niekiedy bywały w dziwnych miejscach, do których drogę potrafili wskazać jedynie tubylcy. Znalezienie przystanku nie gwarantowało jednak, że przyjedzie autobus. Standardem było natomiast to, że nie wiadomo było, kiedy przyjedzie (brak uwzględnionych godzin, których i tak nikt tu nie przestrzega). Bo tutaj nikt się nie spieszy. Kierowcy gawędzą sobie, gdy zmieniają się w autobusie i zawsze czekają na spóźnionych podróżnych. Samochody zajeżdżają sobie drogę i kluczą wąskimi uliczkami. Dzięki temu na autobus można czekać nawet kilkadziesiąt minut. 
Ewentualnie na przystanku mógł zatrzymać się autobus, który nie był wyszczególniony na tablicy. Logiczne.
Plusem jest to, że niektóre linie wiodły nas przez naprawdę piękne trasy, zapewniając fantastyczne widoki. Mogłam je podziwiać, jeśli akurat nie spałam, gdyż drzemki w miejscach publicznych bywały niekiedy silniejsze ode mnie. Dzięki temu spałam w autobusach, metrze i parku. 

Rzymskie wakacje. Cz. 1 - Rozmówki w narzeczach różnych.

Wszystkie problemy, których rozwiązanie wymagało dogadania się z tubylcami, przygniatały barki Brudnej. Ja rozwiązywałam jedynie własne, których finisz niekiedy bywał zabawny. Zważywszy, że posługuję się biegle:
- łamaną angielszczyzną ze znacznymi brakami w słownictwie
- kilkoma włoskimi zwrotami typu: skiuza, gracja, kłanta kosta, uno momento, basta, uno, duo, tre*.
- dwoma rękoma i dziesięcioma palcami
płynnie przemieszczałam się między powyższymi językami. Niekiedy jednak bywałam zaskakiwana:

W sklepie, pytając o cenę koszulki:
JA: Kłanta kosta?
SPRZEDAWCA (Włoch!): Osiem euro.

Było łatwo. Do czasu. Do pewnego wieczoru, kiedy w Makao przegrałam rozwiązywanie problemów przez cały następny dzień (o tym, co jeszcze przegrałam w karty, też będzie). A następnego dnia jechaliśmy do miejsca, na które czekałam najbardziej ze wszystkich. Choć w Rzymie byłam drugi raz, to miejsce to (przemilczane nawet przez najfajniejsze przewodniki) miałam odwiedzić pierwszy raz. O tym miejscu też będzie. Ale najpierw musieliśmy się tam dostać. Wysiedliśmy na odpowiednim przystanku i nie bardzo wiedzieliśmy, w którą udać się stronę. Jednak na pobliskim przystanku stała siostra zakonna i jakiś mężczyzna. Nadszedł więc czas wprowadzenia przegranej w życie. Nadmienić dla jasności muszę, iż poszukiwaliśmy miejsca ścięcia św. Pawła.

Raźnym krokiem ruszyłam w stroną małej i nieco starszawej siostrzyczki. Ta obronnym ruchem, przeczuwając, że będę chciała czegoś od niej, dawała mi do zrozumienia, że mi nie pomoże, ale mimo to:
JA: Inglisz?
SIOSTRA: Italiano?
JA: No.
Skierowałam się więc w stronę starszego Włocha.
JA: Włen is plejs, włer sante paulo dajd?** [w tym momencie walę się prawą dłonią w szyję].
MĘŻCZYZNA: Aaa, sante Paulo! 
Niestety zrozumiał, że chcę do bazyliki św. Pawła i nadmienia o autobusie (po angielsku na szczęście), więc powtarzam pytanie i znów biję się po szyi. Załapał i mówi, że mam iść prosto i skręcić w prawo, ale nie jestem pewna, czy dobrze go rozumiem. Na szczęście już stoi przy mnie Główny Organizator i potwierdza się, że jednak dobrze przełożyłam sobie odpowiedź.

Następnego dnia wracamy z turne po Rzymie i  przy Tybrze napotykamy na tłum ludzi oblepiający murek z obu stron rzeki. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi (utopił się ktoś czy co?), więc zgłaszam się na ochotnika, że się dowiem, choć przegrana już mnie nie obowiązywała. Mijam ludzi. Wszyscy starsi, więc mniejsze prawdopodobieństwo, że posługują się angielskim narzeczem. Ale trafiam na szczęście na jakiegoś młodego osobnika płci męskiej, więc od razu zagajam od "inglisz?" i gdy potwierdza, to pytam, co się będzie działo. Niestety nie pamiętam, jakich słów użyłam, ale chłopak zrozumiał i wyjaśnił, że będzie płynęła tędy w procesji figura Matki Bożej jakiejś tam*** (nie zrozumiałam jakiej) na łodzi i że zatrzyma się przy moście, a następnie zostanie przeniesiona do pobliskiego kościoła. I że to święto jest. Wszystko przekazałam reszcie. Niestety nie poczekaliśmy na figurę, gdyż lunął deszcz.

Jedną z lepszych akcji było zatrzymanie autobusu. Widzimy, że nadjeżdża nasza "trójka" i to w dwóch egzemplarzach, więc nie wiadomo, kiedy przyjechałyby następne. Biegniemy. Wysuwam się na prowadzenie. Wskakuję do autobusu. Drzwi się zamykają. Autobus rusza. Oglądam się za siebie i widzę, że reszta nie zdążyła dobiec i została na chodniku. Groza przeszywa moje wnętrze, więc błyskawicznie przemieszczam się w stronę kierowcy i z obłędem w oczach wykrzykuję w stronę kobiety "Uno momento!". Autobus się zatrzymuje i Włoszka wpuszcza pozostałych. To jest typowe dla Włochów, że czekają.

Raz wybraliśmy się do Ostii. Przemierzając kolejne metry w poszukiwaniu publicznej plaży, mijaliśmy prywatne. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że z ciekawości dowiemy się, ile kosztuje bilet na taką plażę. Biegnę więc ochoczo do okienka. Jest cennik, ale własnym oczom nie wierzę w te 25 euro, więc:
JA: Kłanta kosta uno biletta?
KOBIETA: Blablabla (powiedziała coś po Włosku)
JA: In inglisz.
KOBIETA: Tłentyfajf juro.
JA: Fenks.

Jaka drożyzna.

Moje płynne przechodzenie z jednego języka w drugi szczególnie zaznaczyło się raz w Maku, gdy kupowałam frytki, mówiąc: "The big patate".

W wielu innych momentach, kupując bułkę, rogalika czy kawę wspomagałam się palcami (czy to wskazując ilość czy wskazując na to, co chcę kupić) i nie przejmując się kaleczeniem dwóch obcych języków. Gdyż w najgorszym razie ktoś mnie nie zrozumie lub nie zechce wejść ze mną w dialog, a to są doprawdy drobiazgi. W sumie ani razu nikt mnie nie olał. Ewentualnie stwierdzał, że po angielsku ni w ząb. I basta! A radość, jaką dawało mi komunikowanie się z ludźmi, była bezcenna.

Choć raz brak znajomości włoskiego wyszedł mi na dobre. Gdy w Ostii prawie się utopiłam, po wydostaniu się na brzeg dostałam od ratownika ochrzan, z którego nie zrozumiałam ani słowa.


Foto by Pigmej. Starszy.

* Przepraszam, dziękuję, ile to kosztuje, chwila, koniec/dość, jeden, dwa, trzy (zapis wymowy, bo pisanie nie było mi do niczego potrzebne).
** Gdzie jest miejsce, gdzie zginął św. Paweł?
*** Po sprawdzeniu w Internecie, okazało się, że chodziło o Matkę Bożą Rzeczną.

czwartek, 31 lipca 2014

Trudny powrót

Wróciłam. Rozkochana w lataniu samolotem. Mimo tendencji moich uszu do zatykania się i równie łatwego odtykania, gdy nogi staną wreszcie na ziemi. Ale za to bez tendencji do podchodzenia wnętrzności do gardła. Latanie jest więc super! Wróciłam. Stęskniona za babcią, która to tęsknota przeszła szybko w nocy, gdy zmordowana całodzienną podróżą, sen odbywałam w odcinkach, gdyż babcia zapodała całonocną pielgrzymkę we wsze strony. Ratowałam więc kawę przed odpakowaniem. Pozwalałam chodzić do łazienki i z niej wychodzić. Nalewałam wody do szklanki. I tłumaczyłam drogę do łóżka. Wróciłam. Z pięknego, ale zarazem trudnego urlopu. Trochę o nim też będzie. Wróciłam. Do codzienności z jej radościami i rzeczywistymi problemami. Do codzienności, która nie pozwala zakopać się w prześcieradło (bo na koc za ciepło), choć bardzo by się chciało. Zakopuję się więc mentalnie, słuchając Pawła Wójcika. Taki  powrót. Trochę trudny.

Chciałam wrzucić tutaj jedną z piosenek, ale cóż - blogger nie pozwala.

Jeśli ktoś chce, może sam sobie wklepać w YouTube'a: Paweł Wójcik, "Piosenka ze szkłem".

Jakoś ujął mnie za serce optymizmem i radością życia ;-). A poważnie - to "kupił mnie" poczuciem humoru (np. piosenka "Wolny dzień"), dystansem, a szczególnie otwartością i wrażliwością, które biją z wielu utworów.

niedziela, 20 lipca 2014

Z ziemi...

Przychodzi taki dzień, kiedy należy zmienić atmosferę. Dosłownie. Wzbić się wyżej. I zmienić klimat. Dosłownie. Wylądować wśród południowców o południowym temperamencie, południowych oczach i sercach. Pijących wino do każdego posiłku i każdego dnia celebrujących silentium sacrum w postaci sjesty.

Wrócę z końcem lipca jeśli:
- nie rozbijemy się, lecąc do lub wracając
- nie zostanę utopiona w którejkolwiek włoskiej fontannie, zrzucona z siódmego piętra naszego lokum lub w jakikolwiek inny sposób pozbawiona życia z rąk przyjaciół, mimo koszulki z Małą Mi i bezcennym tekstem "Mnie się kocha zawsze i mimo wszystko".
- nie zwęgli mnie włoskie słońce
- nie zgubię się (co jest jednak wysoce prawdopodobne, gdyż mam takowe tendencje).

Zważywszy, że pierwszy raz będę samolotowała, więc poziom atrakcyjności urlopu ma owy dodatkowy bonus. Dlatego towarzyszyć będzie nam niezbędny poradnik, traktujący o tego typu fanaberiach:



Satan Asso, "Zwierzenia skruszonego diabła, czyli o różnych sposobach kuszenia".

środa, 16 lipca 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 54 - Trudne relacje

Obok trudnej relacji babci z Kiko (która jednak nabrała znamion stabilizacji polegającej na fakcie, iż babcia sprzeciwia się kotu, na co on odpowiada biciem, drapaniem tudzież gryzieniem, co jednak dla babci jest bardziej akceptowalne niż dojmująca obojętność) jest też trudna relacja z odkurzaczem. Potwornie wyjącym i stawiającym zapewne cały blok na nogi. Sorry, taki mamy sprzęt - że się ośmielę sparafrazować klasyczną już wypowiedź.

Nie odkurzam nazbyt często, ale jeśli już, to następuje u babci jedna z trzech poniższych reakcji.

WERSJA I - Na śpiocha:

Babcia pogrążona w głębokim śnie, leżąc na prawym boku, nic nie słyszy, gdyż od dzieciństwa jest głucha na lewe ucho. Odkurzam więc spokojnie wszystkie pomieszczenia, wyjąc niemiłosiernie nawet pod babci nosem. Babcia ani drgnie. Jest to wersja ekskluzywna sprzątania, co nie znaczy, że zdarza się niezwykle sporadycznie.

WERSJA II - Na luzaka:

Babcia nie śpi. Nieco narzeka na odkurzacz, jego hałas, trochę grymasi i się krzywi, że jest głośno. Ale siedzi sobie w kuchni lub w pokoju i czeka aż posprzątam. Niekiedy nieco mnie popędza, ale i tak nic nie słyszę, gdyż wszystko skutecznie zagłusza odkurzacz. Krzyczę więc tylko: "Nic nie słyszę!", by babcia mogła odkrzyknąć mi to samo.

WERSJA III - Na uciekiniera:

Babcia nie śpi. Wycie odkurzacza uruchamia w niej system obronny w postaci chęci natychmiastowego opuszczenia mieszkania. Na szczęście występuje rzadko. Przed etapem zamkowym sprzątanie w tej wersji wyglądało w ten sposób, że co chwilę rzucałam odkurzacz i biegłam zobaczyć, czy babcia już sobie poszła, czy dopiero wychodzi. Męczące i stresujące. Do tego dochodziły przepychanki słowne:

Ja: Babciu, zostań w domu.
Babcia: Ale ja muszę stąd iść. Tu jest taki hałas. Ja nie wytrzymam. Ja muszę stąd iść... itd.

Obecnie, po opatrzeniu drzwi antyucieczkowym zamkiem, monolog babci zyskał dodatkową treść:

Ja: Babciu, zostań w domu.
Babcia: Ale ja muszę stąd iść. Tu jest taki hałas. Ja nie wytrzymam. Ja muszę stąd iść. Jak to się otwiera. Ja muszę stąd iść. Jak to się otwiera. Jak to się otwiera... [mocując się bezradnie z drzwiami].

Wersja III jest o tyle trudna, że histeria utrzymuje się jeszcze długo po zakończonym sprzątaniu.




Afrykański akcent

W Boże Ciało między byciem kucharką i byciem budowniczym, popracowałam trochę w zawodzie i przemaglowałam księdza, który przyjechał z Kenii. Wywiad już po oficjalnej publikacji (choć autorsko skrócony), zatem niech i tutaj zaistnieje. W pełnej i pierwotnej wersji.

Katarzyna Strzyż: Jest ksiądz proboszczem parafii w Laare od początku jej istnienia, czyli od 11 lat. Jakie były okoliczności powstania parafii?
Ks. Peter Nthiga: Jestem księdzem diecezjalnym, pracuję w diecezji Meru. 11 lat temu zostałem poproszony przez księdza biskupa, aby założyć parafię w wiosce Laare.

Czy może ksiądz powiedzieć coś więcej na temat parafii, w której pracuje?
W prowadzeniu parafii pomagają mi dwaj księża, również Kenijczycy. Ponadto w misji, którą założyłem przy parafii, pracuje 5 Sióstr Orionistek, dwie z nich - s. Alicja Kaszczuk i s. Alberta Pietroczuk, pochodzą z Polski. Nasza parafia rozwija się dynamicznie. Poza kościołem w Laare mamy także 13 kaplic dojazdowych. Budujemy te kaplice z myślą o parafianach, którzy z uwagi na dużą odległość od Laare i brak środków transportu nie są w stanie przybyć do kościoła na Eucharystię. Parafia liczy 18 tys. chrześcijan. Podczas ostatnich Świąt Wielkanocnych ochrzciliśmy 183 dzieci, zaś od początku istnienia Parafii ochrzciliśmy ponad 4800 dzieci.

Jak wygląda duszpasterstwo w tak rozległej parafii?
Duszpasterstwo jest dużym wyzwaniem (śmiech). W każdą niedzielę odprawiane są trzy Msze Św.
w kościele w Laare i po jednej Mszy Św. w każdej z kaplic, do których dojeżdżamy na motocyklach. Staje się to szczególnie trudne w porze deszczowej. Ponadto dużym utrudnieniem jest brak zwyczaju zamawiania intencji mszalnych. Mamy wiele potrzeb, ale brakuje nam finansów. W pierwszej kolejności, z uwagi na rozwój parafii i wzrost liczby wiernych, musimy wybudować kolejne kaplice. Ufam, że znajdą się środki na ten cel. 

Jak przedstawia się korzystanie z sakramentów?
Tak jak wcześniej powiedziałem, kościół z dnia na dzień wzrasta w liczbę wiernych i to nas cieszy. Ludność lokalna nadal żyje w głęboko zakorzenionej tradycji plemiennej, według której rzeczą naturalną jest poligamia. Maż posiada kilka żon, na których spoczywa obowiązek utrzymania rodziny. Jednakże chrześcijanie patrzą na to inaczej. Ich związki małżeńskie to mąż i jedna żona. Rodziny przyjmują sakramenty, dlatego też tak ważne są kaplice dojazdowe. Dzięki nim docieramy 
z Ewangelią i sakramentami do parafian, których domostwa są bardzo oddalone od kościoła w Laare.

Czy wierni angażują się w życie parafii?
W parafii działają grupy parafialne w podziale na grupę mężczyzn i kobiet. Wspólnie rozmawiamy o sprawach dotyczących parafii, omawiamy różne problemy, zajmujemy się pomocą biednym dzieciom. Dużym zmartwieniem dla nas jest Catha, czyli Mirra, popularny narkotyk hodowany w Kenii, a stamtąd eksportowany do Mombasy i Europy. Mieszkańcy wiedzą, że Mirra nie jest niczym dobrym, a jednak hodują ją i zażywają. Ponadto małe 5-6 letnie dzieci często są wykorzystywane do zrywania liści Mirry, ponieważ mają delikatne dłonie i nie uszkodzą rośliny. Z głodu także one zaczynają żuć liście tego narkotyku. Pracując przy tej uprawie, dzieci nie chodzą do szkoły. Dlatego też staramy się im pokazać inne zajęcia, które stanowią alternatywę dla takiej pracy. 
Inną troską, związaną z dziećmi, jest HIV, którym często zarażają się od matki w okresie płodowym. Dlatego, kiedy dziecko trafia pod naszą opiekę np. z powodu śmierci matki, kierujemy je do szpitala celem wykonania testu i jeśli okazuje się, że jest ono zarażone wirusem HIV, otaczamy je opieką medyczną. Niestety brak przestrzegania norm moralnych przez pary, również sprzyja zarażaniu się tym wirusem.
Ogromnym problemem jest bieda, dlatego też grupy parafialne angażują się w pozyskiwanie środków finansowych i tworzenie funduszy, które następnie w formie pożyczki trafiają do konkretnej osoby, która po wcześniejszym przygotowaniu i edukacji, założy działalność. Dzięki temu staje się samodzielna, może utrzymać rodzinę i zwrócić pożyczkę. Jest to sposób na wychodzenie z biedy.
Wspomniana grupa mężczyzn raz na trzy miesiące wyjeżdża także do każdej z 13 kaplic i ewangelizuje okolicznych mieszkańców, którzy nie chodzą do kościoła. Podobnie robią młodzi, którzy w sposób radosny w tańcu i śpiewie głoszą Jezusa. Dzięki temu mamy tak wielu chrześcijan. Ponadto przy tej okazji rozeznają, z jakimi kłopotami zmaga się tamtejsza społeczność i po powrocie przedstawiają raport radzie parafialnej.

Wspomniał ksiądz, iż dzięki ewangelizacji, jest coraz więcej chrześcijan. Czy wiąże się z tym także wzrost powołań? W Polsce zaczyna być to obecnie problemem.
W Afryce jest bardzo dużo powołań. Czasem biskup odmawia przyjęcia niektórym kandydatom 
z powodu braku miejsca w seminarium. W mojej diecezji, Meru, jest obecnie 140 kleryków. Formacja trwa 9 lat: pierwszy rok to tzw. rok przygotowawczy, następnie są 3 lata filozofii, 1 rok praktyki pastoralnej i 4 lata teologii. Zgodnie z prawem kanonicznym świecenia kapłańskie można otrzymać mając ukończone 25 lat.

Czym jeszcze zajmuje się parafia i na czym dokładnie polega Wasza współpraca z Fundacją Księdza Orione Czyńmy Dobro?
Nasza parafia prowadzi cztery szkoły podstawowe. W budynku każdej ze szkół znajduje się przedszkole. Jako nauczycieli zatrudniamy siostry zakonne i osoby świeckie. Edukacja podobnie jak 
w Polsce rozpoczyna się od przedszkola, następnie uczeń przez 8 lat uczęszcza do szkoły podstawowej. Nauka w szkole średniej trwa 4 lata. W  styczniu br. otworzyliśmy nową szkołę 
w miejscowości Ndumuru, oddalonej o 40 km od Laare. Jednakże szkoły w wioskach kenijskich nie wyglądają tak jak w Polsce. Nasze szkoły wymagają wielu prac adaptacyjnych. Na przykład szkoła 
w Ndumuru to jedynie gołe mury budynku bez okien, drzwi i podłogi. A mimo to dzieci się uczą. Dzięki współpracy z Fundacją Księdza Orione Czyńmy Dobro, pozyskujemy darczyńców z Polski, którzy w ramach podjętej adopcji na odległość wspierają naszych uczniów zarówno duchowo jak 
i materialnie. 70 zł miesięcznie wystarczy, aby dziecko było ubrane, wyżywione i miało zapewnioną edukację oraz dostęp do opieki medycznej.
Wraz z Fundacją Księdza Orione Czyńmy Dobro w kwietniu br. uruchomiliśmy także projekt pn. Krowa dla misji w Laare. Projekt polega na pozyskaniu środków na zakup krowy, aby dzieci mogły codziennie wypić szklankę mleka. Koszt zakupu krowy to 1 000 euro. Jest to bardzo duża kwota w przeliczeniu na walutę kenijską. A mleko jest niezbędne, ponieważ duża umieralność rodziców powoduje, że do misji trafiają maleńkie dzieci, którym trzeba dostarczyć mleko aby przeżyły. Dodam ze 70% dzieci to sieroty.

Ile dzieci obecnie jest objętych pomocą przez Fundację?
Ponad 800 dzieci zostało objętych pomocą w ramach projektu pn. Adopcja na odległość dzieci z Kenii z wioski Laare. Wiele dzieci jednak jeszcze czeka na wsparcie i dlatego szukamy nowych darczyńców, ponieważ jako parafia i misja Sióstr Orionistek, którą założyłem w Laare, otaczamy pomocą wszystkie dzieci, które tego potrzebują, niezależnie od wyznania ich rodziców. Są wśród nich chrześcijanie, muzułmanie i niewierzący. Wychodzimy z założenia, że dziecko, gdy dorośnie, samo zdecyduje do jakiego wyznania będzie przynależeć, a teraz najważniejsze jest aby uratować jego życie i zapewnić mu szansę na lepsze jutro. Jestem w Polsce na zaproszenie Fundacji i pragnę zaświadczyć, że wszystkie środki przekazane przez Darczyńców trafiają do nas. Dziękuję w imieniu dzieci za tę ogromną pomoc, jaką Polacy im okazują.

Czy realizujecie jeszcze inne projekty?
Tak. Obecnie poszukujemy darczyńców, którzy zaangażują się w projekt Studnia dla Laare, gdyż brak dostępu do wody jest poważnym utrudnieniem. Mieszkańcy, aby zdobyć wodę w porze suchej, są zmuszeni pokonywać odległość nawet do 30 km. Idą, dźwigając baniaki. Wioska Laare jest podłożona na terenie wulkanicznym, dlatego tak trudno jest pozyskać wodę. W grudniu 2013 r. po kilku próbach, przy użyciu specjalnych maszyn, na głębokości 280 m wreszcie udało się nam znaleźć wodę, ale z powodu braku rzek woda rozchodzi się w korytach i trudno ją uchwycić. Obecnie jedynym rozwiązaniem są cysterny, które będą gromadziły wodę w porze deszczowej. Potrzebujemy zakupić
3 cysterny a koszt jednej to 800 euro.

Dziękuję za rozmowę.

Ks. Peter przebywa w Polsce po raz pierwszy. W dniach od 3 do 30 czerwca wraz z koordynatorami 
i wolontariuszami Fundacji Księdza Orione Czyńmy Dobro odwiedza parafie, szkoły i różne instytucje, aby przybliżyć ludziom problem biedy, braku wody i braku dostępu do edukacji. Jednocześnie 
Ks. Peter zachęca do wsparcia projektów misyjnych realizowanych przez Fundację na rzecz Laare. Więcej o projektach: adopcji na odległość, zakupu cystern na wodę i zakupu krowy dla misji można znaleźć na www.czynmydobro.pl


Słit focia też była ;-)
Dogadaliśmy się z pomocą tłumaczki. Choć afrykańska wersja angielskiego w wykonaniu księdza niekiedy powalała także i ją.