Babcia już dawno przestała liczyć ludzi. Już dawno przestała liczyć TYLKO ludzi. Liczy np. kroki. I chyba wiele innych rzeczy, o których nie mam pojęcia.
Obudziła się z popołudniowego snu przed 17.00. Akurat w obiad. Idealnie. Przyszła do kuchni i się zaczęło:
- To ile masz?
- Co? - pytam zbita z tropu.
- Bo się w nocy obudziłam, ty siedziałaś i liczyłaś...
- Co liczyłam?
Milczenie i lekka nerwowość malująca się na twarzy z powodu nie rozumienia przeze mnie spraw oczywistych. I niemoc, by jaśniej wypowiedzieć swoje myśli.
- Wstałam w nocy. Śniło mi się.
- Co ci się śniło? - Tulę, no bo co innego można w takiej sytuacji zrobić.
Milczenie. Podaję zupę. Siada.
- To ile będę miała?
- Czego?
- Jak zjem zupkę, to ile będę miała?
Obie jesteśmy bezradne. Ja wobec jej umysłu. Ona wobec tego samego. Babcia wcina pomidorówkę z makaronem w kształcie kokardek.
- Nie wiem ile mam.
- Czego?
- Zupki.
- Możemy liczyć kluski. Od teraz. Jedna, druga...
- ... siedem, dziewięć, jedenaście, dwanaście... [kluski się kończą, więc na finiszu babcia liczy według własnej logiki tylko łyżki zupy] ...dwanaście, trzynaście, piętnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia jeden, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery.
Zjadła. Trochę pokaszlała. Dałam więc chusteczki.
- To też? [policzyć - dopowiedzenie moje, bo o to chodziło].
Potem liczyła jeszcze koraliki w różańcu i chyba litery lub wyrazy w książce, bo zamknęła ją ze słowami sto dwadzieścia.
- Wystarczy? Mogę iść spać?
- Dolicz do stu trzydziestu.
Stała i liczyła. A teraz znów czyta. Chyba. Bo może jednak liczy. Muszę kupić jej kolorowe liczydło. Bo może to, co da się policzyć, staje się bardziej oswojone?