Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

środa, 29 stycznia 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 26 - Radio

"To ja, to dla Ciebie gra Twoje Radio" chrypie Cugowski w znanej piosence. Radia słucham niezbyt często. Babcia też na ogół nie wykazuje nim zainteresowania. Na ogół, zaznaczam.  Jeśli jednak wykaże, to w najlepszej do tego porze dnia. Hmm... Napisałam dnia? Ekhm... No, nie do końca jest to prawda.

Budzik nastawiam zazwyczaj w okolicach godz. 7.00 (żeby potem przestawiać go, ile się da). Muzę przeznaczoną do wyrywania mnie z morfeuszowych objęć zmieniam rzadko (ostatnio jest to Kontrast - taki religijny psychodelik). Dzięki temu wiem, kiedy i co mnie obudzi dnia następnego. Teoretycznie przynajmniej. Bo scenariusz może ułożyć się nieco inaczej. Przerabiałam to na szczęście dopiero dwa razy.

Środek nocy, czyli godzina 6.00. Nagle w całym mieszkaniu rozlega się hałas. Jakaś muzyka. Nie ogarniam skąd, dlaczego i jak. Poziom głośności wzrasta i maleje, wzrasta i maleje. Potrzebuję chwili, aby zorientować się w sytuacji. Drogą jeszcze lekko zaspanej dedukcji dochodzę, iż babcia majstruje przy radiu. Idę. Wyłączam. Poganiam do spania i sama nurkuję w pościeli na godzinę.

Może być również tak (akcja tegoż tygodnia):

Środek nocy, czyli godzina 00.40. Łazienka. W ciszy nagle rozlega się muzyka. Telefon...? Ktoś dzwoni...? Nie, ja przecież nie mam takiej melodyjki... Nie ogarniam skąd, dlaczego i jak. Potrzebuję krótkiej chwili, aby zorientować się w sytuacji, że babcia majstruje przy radiu. Poziom głośności maleje i nagle baaaaaaardzo wzrasta. Nie idę. Nie mogę. Przecież jestem w łazience. Babcia wysłuchuje najpierw jakiegoś popowego kawałka, a następnie leci reggae. Wyłącza w połowie. Cieszę się. Sąsiedzi zapewne też.

Puenta:

Jeśli masz w domu babcię, wszystko, co masz, może zostać użyte przeciwko tobie.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Co to jest - upada i go nie ma?

Historia dwóch czapkuf i trzech rękawiczek.

Zimno. Bardzo zimno. Zimno szczególnie w ręce, jak przez tydzień łazi się bez rękawiczków zwanych rękawiczkami. Łapki marzły bardzo od momentu zapodziania ich gdzieś, gdziekolwiek, niiewiadomogdzie. Podjęta została zatem decyzja o zakupie nowych. Bo insze jakieś Mała ma w domu. Zapasowe. Ale tu nie ma, tam nie ma. To Mała w swej maleńkiej czarnej rozpaczy już nie wiedziała, gdzie być mogą. A mróz odpuścić nie chciał. I mroził. O tak mroził:


No to Mała rada nowe ocieplacze na paluszki zakupić poszła. Chodziła sobie wśród kolorowych wystawek i jeździła po schodkach ruchomych. Noskiem zahaczała jednak jedynie o te sklepy z rękawiczkami, by na nic innego cennej drobnicy nie wydawać. W tym momencie narratorowi nos rośnie jak u Pinokia i przebija laptoka na wskroś. Mała miała bowiem od momentu przekroczenia progu źródła sztuki użytkowej wszelkiej cel jeden w zanadrzu - nawiedzenie składu papieru i wydobycie z niego tytuł nowego nowością zwanego autora "od Gdańska", czyli Pawła Huelle (ku zdrowotności, na podwyższenie wskaźnika hemoglobiny oczywiście). Jak się zaopatrzyła, ruszyła szukać rękawiczek. Tu za drogo. Tu za brzydkie. W ten sposób trafiła do Rezerwatu. Zwietrzywszy promocje rękawiczkowe, gmerać poczęła, czapunię pod pachę zapakowawszy, by ręce uwolnić i rękawiczki mierzyć. Trafiwszy na najodpowiedniejsze w estetyce, poziomie dostarczania ciepła i cenie, Mała podreptała dokonać transakcji. Kiedy jednak już opuścić Rezerwat zamierzała, jakie było jej zdziwienie, że pod pachą nie ma czapki. Zaczęła zatem dreptać wokół wieszaczka z rękawiczkami. W tę i nazad. Ale tu nie ma, tam nie ma. To Mała w swej maleńkiej czarnej rozpaczy już nie wiedziała, gdzie być może. A mróz odpuścić nie chciał. I mroził. O tak mroził:

(Fotka Brudnej, ale ciii...)

Mała potuptała więc do miłej pani przy kasie, ale nikt nie dostarczył tam czapki. Chciała Mała wrócić do domu bez czapki. Ale mróz. Pozostało zatem Małej nową czapkę w Rezerwacie upolować. Polowanie odbyło się szczęściem dość szybko i korzystnie nawet, toteż Mała zadowolona jest. Choć trochę uszy uciekają spod ciepła. Ale Mała opracowuje system.

Jedna z wersji:


A dziś Mała odzyskała jedną z zagubionych rękawiczek. No to ma teraz trzy.

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 25 - Niedźwiadek

Wraz z zimą, która zechciała się uaktywnić i zmienić nasze najbliższe otoczenie (dalsze jest dalsze, więc nie jest w zasięgu naszego zainteresowania) w Krainę Lodu, nasiliły się, wyostrzyły i uskrajniły zwykłe zwyczaje. Zwykłym zwyczajem jest babcine spanie w przeciągu dnia. Skrajność wyraża się w przespaniu przez babcię dnia całego - bez przerw na jedzenie, picie i siku. Konsekwencje próby wybudzenia babci z letargu można ująć w słowach znanej dziecięcej śpiewki:

Stary niedźwiedź mocno śpi,
stary niedźwiedź mocno śpi,
my się go boimy, na palcach chodzimy,
jak się zbudzi, to nas zje,
jak się zbudzi to nas zje.

Babcia nie jest "starym niedźwiedziem". Raczej jest niedźwiadkiem. Choć nie raz słyszałam od niej: "Zjem cię". Coś w tym więc jest. Otóż po przespaniu dnia przez niedźwiadka, w nocy wychodził na "żer" do swego "paśnika", w którym zawsze podrzucone były jakieś smakołyki - kanapki, mandarynki, jabłka, drożdżówka. Wodopój także nie zaznaje biedy - herbata i/lub kakao zawsze czekają na spragnione zwierzątko. W naszym buszu dzika drobnica ma solidną opiekę. Szczególnie, gdy odwiedzają nas goście. Nie obowiązuje u nas zakaz dokarmiania niedźwiadków, więc wszyscy są zadowoleni. Uzupełnianie wodopoju cieszy się największym powodzeniem i sprawia największą radość (zważywszy, iż wodopój opróżniają wszyscy towarzysko).

Oto dowód:


piątek, 24 stycznia 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 24 - Ta zdrowsza

W świetle ujawnionych informacji, iż babcia może poszczycić się lepszym zdrowiem niż ja, skończyła się taryfa ulgowa na roboty domowe. Skoro ja w tym "team'ie" jestem chorsza, no to sorry... Żeby nie być gołosłowną, wrzucam fotorelację z wczorajszego prasowania. Miał nam towarzyszyć Pelan (o. A. Pelanowski), ale nie mogłam się zdecydować, co nam puścić, więc skończyło się na słuchaniu Daniela Ange.





Pajączek

Gdy zobaczę na ścianie pajączka
To wydłubię mu wszystkie oczka
Lecz to nie ty
Szkoda, że to nie ty

I powyrywam mu wszystkie nóżki
Powykręcam wszystkie paluszki
Lecz to nie ty
Szkoda, że to nie ty

I przybiję go szpilką do ściany
Będą sobie flaczki fruwały
Lecz to nie ty
Szkoda, że to nie ty

I utopię go w szklance wody
Niech przynajmniej zażyje ochłody
Lecz to nie ty
Szkoda, że to nie ty.

Nie, nikt mi nie podpadł; nie zalazł za skórę; nie wprowadził w stan permanentnej chęci zrobienia krzywdy. Nie jest to również twórczość własna. Powyższy tekst jest tekstem piosenki poznanej wśród pielgrzymkowych tumanów piachu, w środku lasu albo podczas dreptania przez jakąś niemal zapadłą wioskę - dokładnie już nie pamiętam, w jakiej scenerii usłyszałam ją po raz pierwszy. Takie "kawałki" jak ten, nie są utworami reprezentacyjnymi. Teksty typu: "Jeeeeeeeeedzie Dżony x2, maaaaaaaacha lassem x2" unikają rozgłosu wśród spotkanej gawiedzi. Zwłaszcza (mało)miejskiej.

Skąd zatem ten pajączek? Tak mi się wczoraj ta piosenka przypomniała, gdy wieczorem miałam bliskie spotkanie z pajączkiem w łazience. Jak się tam znalazł - nie wiem. Przerażenia jednak mojego nie wzbudził. Choć w dzieciństwie zaczęłabym w takiej sytuacji drzeć się, skakać i demolować w panice otoczenie. Obecnie pajączków nie zabijam (nie z powodu zabobonu, że deszcz albo inne nieszczęście; po prostu nie uważam tego za konieczne), tylko przywracam środowisku naturalnemu, czyli wywalam na dwór. Jednak panujący teraz mróz skazałby pajączka na niechybną śmierć. Miałam zatem wyjście - uśmiercić pajączka albo przez zamrożenie jego organizmu albo utopienie go w klozecie. Wybrałam więc to drugie rozwiązanie, gdyż było bliżej i chyba śmierć przyszła szybciej.

P. S. Chyba zacznę rozwijać pisarstwo o niczym ;-)

wtorek, 21 stycznia 2014

Wyniki po raz drugi

Wolny dzień zmotywował mnie do zrobienia wyników. Bo co niektórzy jakiś czas temu (niby żartem, niby nie) mawiali, że pewnie mam gorsze od babci. Nieco z ciekawości więc zajęłam się tą kwestią. Poszłam.

Podwinęłam rękawek i pooglądałam, jak miła kobieta wbija się w moją rękę lśniącą igłą, by następnie uszczknąć trochę brunatnej cieczy. Pani była bezbłędna. Sama wprawa, zero zmęczenia materiału, chociaż byłam prawdopodobnie jej sto sześćdziesiątym ósmym wkłuciem (taki przydzielono mi numerek). Miłe przeżycie. I że ja kiedyś uciekałam przed takimi doznaniami. Aż trudno uwierzyć.

Popołudniem grzeczniutko wyniki poszłam odebrać. Na pewniaka. Dwa lata temu były świetne. Teraz też będą. Dostaję świstek. Patrzę. Raz. Drugi. Potem na nazwisko. Zgadza się - moje. Potem znowu na wyniki. No i dobrze, że się z nikim nie zakładałam. Są gorsze od wyników mojej osiemdziesięciodziewięcioletniej babci. Dobry motyw. Powodu do paniki na szczęście nie ma. Nie umieram na razie (chyba :P). Ale jak stwierdziła J. - babcia mnie przeżyje.

Póki co walczę z migdałkami. Albo inaczej - migdałki walczą ze mną. Odesłana zostałam jednak do wysokiej jakości broni przeciw temu utrapieniu. Muszę uzbroić się w 1) goździki, 2) oliwę z oliwek, 3) pigwówkę z miodem. Nie ukrywam, że najbardziej odpowiada mi rozwiązanie trzecie. Trzeba tylko znaleźć dobre źródło, gdzie można by nabyć owy lek ;-).

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 23 - Dzień Babci?

Dziś mam wolne od jazdy w tę i nazad autobusem z siedmiogodzinną  między tymi rejsami przerwą na pracę. Siedzę więc w domu. Taki prezent-nieprezent dla babci. Nieprezent, bo babcia już pytała, czy przyjdzie dziś Ilona. Nie przyjdzie. Babcia skazana jest więc na moją obecność. Niech się biedna przyzwyczaja. Jeszcze dwa tygodnie i stanie się to standardem, a nie wyjątkiem w monotonnej plątaninie dni. Wnuczka niedzielna stanie się wnuczką codzienną. Może być całkiem odjazdowo. Zobaczymy. Babcia póki co nie wie. I tak zapomniałaby po pięciu minutach, a jakieś niemiłe uczucie mogłoby w niej jeszcze zostać. A po co?

"Dziś jest Dzień Babci" mówię, gdy pod babcinym nosem ląduje rogalik z serem od Koszyczarskiego (dygresja: Koszyczarskiego odkryłam dzięki J. i tak zostało; zwłaszcza, że po przeprowadzce mam do niego bliżej). Babcia rzecze: "Tak?" i zabiera się za słodkość. Obeszło ją. Dzień Babci. Pfff... Tak jak urodziny. Pfff... Czy Wigilia. Pfff... To była moja trzecia próba wrzucenia nas w jakiś kulturowy schemat w stylu: "Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Babci", badylki, czekoladki itepe. Ale z drugiej strony nie ma odbioru, więc ostatecznie się poddaję. Poddałam się częściowo w Wigilię. Choć jeszcze gdzieś w przeciągu czasu zagaiłam, że Wigilia. Bez odbioru. No, i dziś też zapodałam temat. Chyba ostatni raz. Rezygnujemy ze świętowania kulturowego. Bo babcia ma święto zawsze, gdy jest zadowolona. 

Gdy nogi nie bolą. 
Gdy "kalafiorki" grzeją. 
Gdy można podkraść kolejnego wafelka.
Gdy przyjdzie ktoś lubiany. 
Gdy herbata jest "akurat".
Gdy...

Lista jest dość długa, więc i powodów do świętowania jest wiele. Tego się więc trzymać będziemy.


Spanie też wlicza się w świętowanie :)

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Bajanka o Małej i Krainie Lodu

Mała zapóźniła. Za późno poszła spać wieczoru poprzedniego. Rankiem więc problem spory miała z wygrzebaniem się z zaplątania w poduszki, kołdry, prześcieradła i skarpety. Chociaż już od czasu jakiegoś nie jest skazana na doznawanie porannego szoku termicznego w zetknięciu z temperaturą pokojową bliską 0, to jednak wstawanie dzisiejsze mocno się przeciągało i sukcesywnie prowadziło do przyduszania telefonu funkcją budzika obarczonego. Coś chyba wisiało w powietrzu. Coś podpowiadało Małej na ucho, że nie jest dobrym pomysłem to wstawanie. Mała jednak zawzięła się i głosy z głowy wyrzuciła. Jakoś doprowadziła się do ogólnego stanu wyjściowego na tyle, na ile te marne 20 minut pozwoliło. Powciągała na się warstewki, bo Brudna na meteo sprawdziła, że stopni 0 będzie w dniu tym. Ubrała ciepłe rajtki i butki specjalistyczne. Butki specjalistyczne są na zimne dni. I śnieżne. I śliskie. Bo butki mają wybitną odporność na to, co zimne, śnieżne i śliskie, zapewniają stópkom małej ciepłość, suchość i bezpieczność. Stópki Małej darzą ogromną sympatią specjalistyczne butki, Estetyka też nie wysnuwa żadnych zarzutów, gdyż ładne są one niezmiernie. Jedynie Kieszeń była zniesmaczona. Ale ta ma zawsze najmniej do powiedzenia, jeśli siła głosów na jej niekorzyść wypada.

Tak wyekwipowana Mała ruszyła w świat. Podejrzewała, że jakiś deszczyk czy coś może około tego. Ale niczego specjalnego się nie spodziewała. Żadnej odmiany świata. Tak nieświadoma i naiwna nieco prosto z klatki schodowej przeniosła się w świat niczym z Epoki Lodowcowej. Narnią to nie było. Ani wioską Królowej Śniegu. Jak szaro było, tak zostało. Ale był to tylko podły podstęp. Szary chodnik skuty został niewidzialną ślizgawką. Niczym niewidzialne lodowisko. Butki małej, choć przyczepność wysoką mają, jednak z najwyższym trudem przeciwstawiały się temu okrutnikowi. Nadmienić należy, iż Mała lubi czuć solidny związek z nawierzchnią i wszelkie próby zaprzyjaźnienia jej z łyżwami czy też rolkami kończyły się zawsze przerażeniem w oczach i kolejną traumą. Nikt nie wie dla kogo większą - dla Małej czy dla nauczycieli. Powiedzmy że jakoś uszły narty. Ale i tak było traumatycznie.

Mała więc dreptała wpośród tej Epoki Lodowcowej. Potem dreptała nazad. I potem na przystanek. I do autobusiku. I potem znowu. I znowu. I jutro znowu.

I jutro będzie musiała wstać nieco wcześniej, żeby na czas dodreptać. Bo Epoka Lodowcowa w tej Krainie Lodu ma jeszcze potrwać. Ech... Mała wolałaby śnieg po kolana. Jednak.

środa, 15 stycznia 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 22 - Poświąteczne drobiazgi

Miałam coś tam o akcji Robótkowej napisać, ale jakoś zeszło i nic nie naskrobałam w tym temacie. A babcia dzielnie kartki kleiła dla dzieci z Niegowa. Wprawdzie wymiękła ("jestem zmęczona, nie mam już siły") w połowie drugiej (z trzech zaplanowanych), ale podpisała się na wszystkich zaadresowanych do najmłodszych mieszkanek Domu: Wiktorii, Karoliny i Weroniki. Klejenie magikiem nawet przypadło jej do gustu. Przytrzymywała wytrwale wybrane elementy, by klej nawiązał trwałą relację z kartką papieru.




Babcia zajmowała się większymi elementami, gdyż drobiazgi jakoś jej do siebie nie przekonywały. Powyżej widać dwie z trzech kartek. Polecamy akcję Robótkową - przysparza wiele radości :). Z J., która również kleiła, wymieniałyśmy się mmsami ukazującymi owoce naszych poczynań.

Jak już jestem przy J. Nawiedziła mnie ostatnio wraz z całą rodzinną ekipą. Przychodzi. Patrzy. Mówi: "z dołu wygląda jakbyś miała choinkę". To, co zobaczyła, nazwała wariacją na temat choinki. Ogólnie choinka jest. A jakże. Przez Mamę. Mama zawsze do choinki miała sentyment. I dobrze. W tym roku ze względów techniczno-mieszkaniowych zrezygnowałam z drzewka, które w swojej historii miało odnotowane, iż tętniło życiem. Pozostawało coś sztucznego. Jakaś biedotka z chuderlawymi gałązkami nie przekonywała mnie. Nie stać mnie było mnie na nic wypasionego a i do wielkiej choiny pociągu nie czułam. Czasu było coraz mniej. Pomysłu brak. Przyszła Wigilia. Wracam już z miasta. Choinki jak nie miałam, tak nie mam. Przyszło mi do głowy ostatnie miejsce, gdzie ewentualnie mogło coś być. Patrzę więc w niebo i mówię: "Mamo, jak chcesz choinkę, to ją sobie załatw. Ja mieć nie muszę". Idę. Była. Maleńka, ale nie z tych, co na gotowo ubrane. Gałązka przy gałązce, więc nie wygląda jak po amputacji połowy kończyn. Całe 4,99 PLN. Biorę. Ubrałam w kilka ulubionych ozdóbek (np. moje od dzieciństwa ulubione aniołki na sankach i Maminego pajacyka-mikołaja). Nad choinką zawisł anioł zimowy niegdyś zrobiony przez J. A lampki to tak z amerykańska utrudniają życie, bo przeszkadzają w otwieraniu szafy :-).



Za wygląd zdjęć odpowiada brak profesjonalnego sprzętu. Może przeżyjecie tę koszmarną bylejakość. Bo co do samej siebie mam duże wątpliwości...

wtorek, 14 stycznia 2014

Wiem, że moje imię...

Zacznę od historii własnej. Lubię moje imię. Szczególnie w połączeniu z drugim. Gdy mi je wybierano, znajomość łaciny przez decydentów w ogóle nie istniała, a i w późniejszych latach nie nastąpiła. Wybór owy podyktowały względy rodzinne. Pierwsze imię mam po prababci Kasi, natomiast drugie jest po babci. Tej babci. Zosi. Po polsku - imiona jak imiona. Ładne, nie powiem. Z szerokim wachlarzem odmian wszelakich. Ale jak zajrzeć skąd i od jakich słów pochodzą - robi się ciekawie. I lubię się tym nieco szczycić. Pół żartem. Ale i pół serio. Otóż Katarzyna to po prostu czysta. Zofia to mądrość. Czyli Katarzyna Zofia to czysta mądrość. Mawiam więc, iż jestem chodzącą czystą mądrością.
I jak tu nie kochać Mamy, która takie imię nadała? Nieco nieświadomie wprawdzie, ale jednak.

To taki wstępniak.

Temat imienia pojawił się w mojej głowie po przeczytaniu krótkiego zdanka w linku udostępnionym na Facebook'u. Ktoś wrzucił zestaw wypowiedzi dzieciaków w kwestii miłości. Pierwsza brzmiała tak: "Kiedy ktoś cię kocha, inaczej wymawia twoje imię. Po prostu wiesz, że twoje imię w jego ustach jest bezpieczne". I coś w tym jest.

Tak sobie myślę, że najbezpieczniejsze jest nasze imię w ustach Boga. Choć kiedy je wypowiada, może drżeć ziemia pod nogami. Ale nasze imię, po prostu my sami, jesteśmy bezpieczni. Bo imię to konkretny człowiek, a nie człowiek w ogóle.

Może dlatego Bóg też przyjął imię. Żeby pokazać, że nie jest ideą, ale Kimś. Konkretnym.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Guzik z pętelką

Szycie nie jest moją mocną stroną. Nawet więcej. Nie jest żadną moją stroną. Zawdzięczam to tendencji spadkowej w relacji igłowo-nitkowej na przestrzeni trzech pokoleń. Czyli babci, Mamy i mnie. Nie wiem, jak to było u prababci. Z babcią było tak, że potrafiła zrobić wszystko z wyjątkiem tworzenia nowych ubrań. Wszelkie fascynujące serwety i serwetki robione na szydełku. Robótki na drutach (wspomniane kiedyś tutaj chodniczki). Cerowanie, łatanie, zaszywanie, obszywanie. Mama już nie szydełkowała i nie robiła na drutach. Ale zawsze coś mi tam zaszyła, zszyła itp. Moja przygoda z takimi umiejętnościami zatrzymała się na poziomie szycia ubrań dla lalek Barbie. Jakkolwiek zasób pomysłów posiadałam niemały (teraz uwaga - będzie bonus: chciałam zostać projektantką mody), natomiast krawcowa była ze mnie wybitnie licha. Wraz z lalkami porzuciłam zatem szycie czegokolwiek. I życie było dla mnie łaskawe w tym względzie. Do poprzedniego tygodnia. Wówczas odpadł, urwał, zerwał kontakt z płaszczem jego guzik. Chodziłam w takim stanie dni kilka. Bo co masz zrobić dziś itd. Ale zmotywowało mnie sobotnie wieczorne wyjście. Trzeba chociaż było wyglądać na ogarniętą. To się zawzięłam. Wzięłam czarną nitkę i igłę. Po dwóch nieudanych próbach wbicia się nitką w igielne ucho wygrzebałam z pudełka to sprytne urządzonko do nawlekania (nie ogarniam jednego - dlaczego Mama z babcią nigdy go nie używały, tylko umartwiały się tym celowaniem; każdy chyba lubi jakiś rodzaj masochizmu czy utrudniania sobie życia). Urządzonko dało radę. Został guzik i płaszcz. Z pewnymi bólami (w palcu rzecz jasna) podjęłam wyzwanie i odniosłam pełen sukces.

I właśnie napisałam post o niczym.

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 21 - Nie taki mały Głód

Sprawa Głoda jest sprawą dość istotną. Wymusza na mnie pewien system zachowań, który staram się jakoś sobie wkodować. By żyło się prościej.

Budzenie babci do jedzenia musi być obliczone czasowo. Nie za wcześnie. Babcia przed usadowieniem się przy stole musi mieć czas wyłącznie na pójście do łazienki. Bo jak czasu ma zbyt wiele, to zaczyna być bardzo głodna, co komunikuje zawodzeniem w słowach:

- O, jaka ja jestem głodna, jaka jestem głoooodnaaaaaaaa, taka głoooodnaaaaaaa; ludzie, luuuuuuuudzie, raaaaatujciie, oni mnie tu głodzą!!! Tylko wodę [czyt. herbatę] mi tu dali, a wodą się człowiek nie naje, a ja jestem taka głodnaaa.. itp. itd.

Trwa to dopóki na stole nie wyląduje śniadanie/obiad/kolacja czy co tam chcecie. Ewentualnie wpycham jej do buzi kęs czegoś na spróbę, żeby nie jęczała. Rzeczywiście pomaga, ale nie zawsze jest to możliwe. Zależy to od rodzaju dania.

Powyższy scenariusz może wyglądać jednak nieco inaczej. Bo u nas zazwyczaj występują różne warianty różnych spraw bytowych. Otóż babcia obudzona lub obudzona sama z siebie (niestety na tę drugą ewentualność nie mam jakiegokolwiek wpływu) może zniechęcić się wydłużającym się np. do 5 minut oczekiwaniem na jadło i po 3 minutach próbować wyemigrować z kuchni w stylu całkiem angielskim:

1) Wychodzi bez nawiązywania komunikacji:
Ja: Gdzie idziesz?
Babcia: Idę spać.
Ja: Przecież mówiłaś, że jesteś głodna...
Babcia: Ja...?

2) Wycofanie się z nawiązaniem komunikacji:
Babcia: Nie ma co jeść, nie ma co pić, trzeba iść spać.
Ja (z desperacją w głosie): Przecież już robię. Jeszcze 2 minuty...

Wczoraj piekłam babci kaszankę w piekarniku. Dochodziła w swoim tempie. Kaszanka, nie babcia. Babcia głodna była. Zostawiłam ją na chwilę w moim pokoju i poszłam zajrzeć do kaszanki. Wracam. Nie ma jej. W łazience też nie ma. Odzywa się ze swojego pokoju:
- Ja już jestem w swoim łóżeczku.
Ręce z lekka opadły. Wywlekam z pościeli i podaję kolację po raz pierwszy. Dobiłyśmy tego dnia do trzech. Trzech kolacji.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 20 - Pociąg do otwierania

Babcia ma niepohamowaną potrzebę otwierania. Potrafi otworzyć, odpakować czy rozpakować wszystko, co napotka, jeśli napotka ją takowa ochota. Odpakowywanie odbywa się zawsze poza moim bacznym wzrokiem. Nie ma mnie w pobliżu, jest odpakowywanie. Ślady odpakowywania zastaję np. rano na podłodze. Winę za to ponoszę osobiście sama. A raczej moje podejście do życia - gdzie coś zostawiasz, niech tam leży, póki się nie przyda. Babci pasja powoli aczkolwiek nieustannie i dość skutecznie leczy mnie z tej przebrzydłej przypadłości. Trzeba przestawić się na sprzątanie i chowanie w odpowiednie miejsca tego, co nie powinno paść babcinym łupem. Dla własnego dobra. Choć straty czasem są nikłe. Wagonik chusteczek higienicznych, który rozpakowany, ląduje pod poduszką w babci łóżku. Stratowany na podłodze makaron w wersji do ugotowania itp. Zazwyczaj finał jest właśnie taki - coś leży rozdeptane w kuchni.

Fajny motyw był z ciastkami od Mikołaja, które przytachała Brudna. Ciastka zostawiłam w pokoju na parapecie. I gdzieś polazłam. Wchodzę do domu. Słyszę niepokojący szelest dobiegający z pokoju. Patrzę. Babcia przy oknie z czymś się mocuje: "Ale to mocno zamknięte". W tym momencie otwiera paczuszkę świątecznych ciasteczek, a ja wbiegam do pokoju (wygląda to jak kadr z filmu, zwolnionego tempa tylko brakuje) i mówię: "Nieeeeeeeeeeeee.... To na święta!!!" i ratuję słodkości ze sprytnych łapek. No jędza ze mnie, ciastek babci bronię.

Może wejdzie mi w nawyk to chowanie. Nie zaszkodziłoby mi. Wczoraj w nocy rozpakowała pomarańcza. Całkiem nieźle jej to poszło i bez większej zadymy w kuchni. Tyle że po pomarańczu ;-).

piątek, 3 stycznia 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 19 - Piątkowe mięso

Wiem, że z racji wieku tudzież ograniczonej mentalności piątkowy post babcię nie obowiązuje. Ale co mam się sama umartwiać. We dwójkę raźniej. Chociaż za rybą właściwie przepadam (dygresja: w młodości, gdy załączał mi się niekiedy rygoryzm i odzywał się we mnie człowieczek prawa, wówczas to lubienie ryby nieco kłóciło się we mnie. Ale mi przeszło. Sympatia do ryby na talerzu na szczęście nie). Ale miało być o babci. Babcia rybę ogólnie jadała. Może nie traktowała jej z taką pasją jak ja, ale było ok. Jakiś czas temu babcia jednak doszła do wniosku, że ryby nie lubi. Jakoś siłą przekupstwa Ilona śladowe ilości w nią wpychała, ale szału nie było. Ja nie mam zdolności przekupywania, więc serwowałam babci zazwyczaj jajko lub pierogi z serem. I jakoś to szło.

Dziś plan był podobny: ja - ryba, babcia - uszka (mrożonki poświąteczne są suuuuuper, zwłaszcza, jak jest się uziemionym przez przeziębienie). Obiad był ogarnięty. Babcia zjadła swój przydział, patrzy w mój talerz i pyta:
- Mogę kawałek twojego mięska?
Zapala mi się duże-małe światełko... Mięsko, mówisz...?! W sumie, czemu nie... Głośno natomiast mówię:
- Pewnie, że możesz!

Babcia przekąsza jeden kawałek:
- Dobre?
- Dobre.

Jest najedzona, więc więcej "mięska" w nią nie wmuszam, ale dwie godziny później babcia znów jest głodna. Ryba jeszcze jest. Szykuję. Mówię, że mięsko. Babcia z apetytem zjada cały kawałek. "Mięsko" daje radę. W sumie ryba to też zwierzę, więc skoro jest mięso ze świnki, kurki czy węża, to czemu nie z ryby?

A babcia i tak nie wie, że piątek.