Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

sobota, 29 marca 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 34 - Drzwi antyucieczkowe

Nasze drzwi wyjściowe skrzypią skrzypieniem głośnym i dość drażniącym. Kiedyś je nasmarowałam i na pewien czas był spokój, ale znów się im pogorszyło. Dzięki tej zacnej ich cesze wszyscy sąsiedzi strzegą mojego wyjścia i przyjścia. Bo ich o tym informuję. Tym skrzypieniem. Ale fakt ten ma dość istotną zaletę. Nie pozwala zwiać babci z chaty. Kiedyś mi zwiała. Pod blok. Że mamy domofon, nie była w stanie wejść z powrotem do klatki i nie wiedząc, który przycisk nadusić, wyrwała ze snu całą społeczność sąsiedzką. Dochodziła 6.00 rano. Nigdy tak szybko się nie wybudziłam, jak wtedy, gdy się zorientowałam, że mi babcia poszła w długą z mieszkania (zostałam obudzona - jak inni - domofonem). To skrzypienie drzwi ma zatem znaczenie egzystencjalne. Choć zdarzają się fałszywe alarmy.

Padłam wczoraj na twarz - a właściwie na poduszkę - przed 1 w nocy. Ale jakoś zasnąć nie mogłam. Powoli jednak zaczynałam przysypiać. I nagle słyszę charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwi. Rozbudzam się natychmiastowo. Łapcie. Korytarz. Babcia. Drzwi zamknięte. Moje pytające spojrzenie.
Babcia: drzwi były otwarte, to zamknęłam.
(nie przekręciłam zamka w drzwiach).
Mówię "dobranoc". Wracam do siebie. Alarm działa.

Rano. Budzi mnie dochodzące z kuchni wołanie babci: głodna, jestem głooodna... Sprawdzam godzinę. 6.10. Co myślę? Nie! Nie! Tylko nie to! Nie wstaję!!! Nie myślę zbyt długo, bo babcia otwiera moje drzwi i pyta z ogromem zdziwienia:
- Nie wstajesz jeszcze?
- Babciu, jest 6 rano...
- Ale ja jestem głodna... - wycofuje się jednak pokornie.

Wstaję. Serek waniliowy. Kręci nosem, ale je. Herbata. Łóżko. Mam jeszcze godzinę.

środa, 26 marca 2014

Katol - historii początek

Pędzący peleton rocznic marcowych kończy się świętowaniem dnia najważniejszego. Świętowanie to wypada właśnie dziś. W sumie to jest takie ciche świętowanie. Niewielu o nim wie. Nie ma takiej opcji na Facebooku. Nie podpowie go kalendarz. Taka rocznica "nie z tej ziemi".

Był środek Wielkiego Tygodnia. Wielka Środa. Zakrystia parafialnego kościoła (dlatego niektórzy żartować będą, że zostałam ochrzczona poza K/kościołem, bo zakrystia to nie kościół). Miałam 19 dni i pewnie moje maleńkie ciałko ginęło w poduszce dla niemowlaków. Nie miałam przecież parcia na przybieranie na wadze (o czym było trochę tutaj). Stąd szybka decyzja o szybkim chrzcie. Między jednym, a drugim pobytem w szpitalu. Bo nie bardzo było wiadomo, czy moja (wówczas nieco wątpliwa) wola życia zwycięży z nie do końca dobrą wolą lekarzy. Bo oni chyba za bardzo nie wierzyli. Że dam radę.

Nie mogę pamiętać tego dnia. Pamięta go za to maleńka biała szata, schowana w kartonie opisanym jako WAŻNE. Pamięta go zakrystia, która do dziś musi znosić moją obecność. Nie wiem, jak zapamiętali ten dzień ci, którzy byli przy tym bardziej świadomie niż ja. Nie pytam. Nie jest to istotne. Najpiękniejsze jest to, że był taki dzień. Że moją czarną wówczas (tak, byłam brunetką przez pewien krótki czas po narodzinach) zmoczył strumień święconej wody. Że Kościół mnie przygarnął, nie wiedząc do czego to może prowadzić. W ciemno mnie przyjął. Czek in blanco. Dał wszystko, co najlepsze. Zrobił mnie katolem. I dobrze mi z tym. Chociaż kompletnie nie wiem, co to jeszcze z moim życiem zrobi. To bycie katolem.

Dlatego bardzo lubię słowa jednej z piosenek (zamieszczam tekst, bo niestety ciężko w sieci o jakieś dobre wykonanie).

Maryjo Matko mojego wezwania 
Chcę i pragnę, idąc za Twym słowem, 
Czynić wszystko, co powie mi Jezus, 
Miłować Jego wolę, 
A wszystko inne ze względu na Niego samego. 

Bo tak jest z tymi, którzy z Ducha narodzili się,
Nikt nie wie dokąd pójdą za wolą Twą.

Słuchać Słowa całym sercem 
I w Duchu Świętym je wypełniać. Amen Amen Amen.

Bo tak jest z tymi, którzy z Ducha narodzili się, 
Nikt nie wie dokąd pójdą za wolą Twą.

W ramach autoprezentu taki tam badylek moczy się w wazonie :-)


niedziela, 23 marca 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 33 - Recenzentka

Babcia zazwyczaj nie komentuje muzyki, którą nas raczę. Ogranicza się jedynie do stwierdzenia, że jest za głośno, jeśli jest za głośno (przynajmniej dla niej...). Ale znalazło się kilka wyjątków. W sumie trzy. Jej recenzje są wtedy bardzo skondensowane. Że się tak wyrażę. Cała treść mieści się wówczas w naprawdę krótkiej formie. Jednozdaniowej. Dzięki temu mogę przytoczyć je w pełnej wersji. Nie pomijając niczego. Niczego nie streszczając.

Wszelkie podmioty czytające ten wpis, a nieznające realiów życia mojej lokalnej społeczności, zapewniam, że nie przeszkadza to w odbiorze treści recenzji. Natomiast zamieszczam linki do zrecenzowanych przez babcię utworów i tym samym staję się ambasadorem sztuki z naszego podwórka. Ale cóż. Jak babcia kiedyś zrecenzuje coś ogólnie polskiego, to obiecuję wrzucić. Póki co jest twórczość tubylcza. Wybaczcie.

Na pierwszy ogień idzie Pinokio Brothers. Pinów słucham zazwyczaj na odpowiednim poziomie nagłośnienia. Dla lepszego efektu. Pewnego dnia do pokoju wchodzi babcia. Już nie pamiętam dokładnie, co leciało. Może "Kiedyś cię znajdę" w wykonaniu Julii Stolpe? Na pewno jakiś kawałek w jej wykonaniu.

Recenzja babci:
Dlaczego ta kobieta tak krzyczy? Dlaczego ta kobieta tak krzyczy?


A ja tak Julię lubię...

Recenzja druga przydarzyła się płycie "12 oddechów". W odróżnieniu od Julii, Kuba Tomalak spotkał się z wielką sympatią.

Recenzja babci (z ogromną czułością w głosie, której słowo pisane oddać nie zdoła): 
Kto tu tak ładnie śpiewa? Kto tu tak ładnie śpiewa?


Potem chodziła i śpiewała refren.

Wczoraj jednak zmiażdżyła system. Zakupiłam płytę z opisywanym już tutaj akatystem. Puszczam. Babcia w pokoju. Czyta. Po pewnym czasie.
Ja: Babciu, ładna muzyka?
Babcia: No.
I wraca do książki.

Akatystu w sieci nie ma. Jakby ktoś jednak chciał czegoś na ten temat się dowiedzieć, to taka tam mini audycja jest. W radiu. Przygotowana przez Marysię. Bonus - na początku i na końcu można chłopaków usłyszeć :-).









sobota, 22 marca 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 32 - Zabawa w chowanego II

Budzę się rano. Lekko zaspana idę do kuchni. Wchodzę na lodówkę. Coś mi się nie zgadza. Coś jest nie tak. Przyglądam się. Ktoś zrobił małe przemeblowanie na lodówce wśród magnesów i kartek. Robię porządek. Bo mam swój układ. Swoją ideę. Wizję. Ale nadal coś mi nie pasuje. Jakby czegoś brakowało. Ale chyba nie. Nic nie leży porzucone w pobliżu lodówki. To chyba tylko poranne przymulenie.

Kilka minut później zabieram się za robienie śniadania. Otwieram lodówkę. Obok jajek znajduję magnes. Wyciągam i przyczepiam na właściwe miejsce. Nie, nie będę każdego wieczoru zbierać magnesów z lodówki, żeby przypadkiem w jakimś momencie nie znikły.Tak samo jak nie będę chowała ścierek, żeby nie odnajdywać ich w babci łóżku. Chrzanić ścierki. Niech śpi nawet z tuzinem. Mam ich dożywotni zapas. Naprawdę. Dzięki pasji babci i Mamy w ich gromadzeniu jestem skazana na ścierkowe dożywocie. Tak samo jak w przypadku chusteczek (czyt. podobne do ściereczki - tyle że mniejsze).

Od wczoraj szukam opaski do włosów. W babcinym łóżku jej nie ma - dziś je rozbierałam. W lodówce też nie ma. W miejscach zwykłych brak. Czekam. Aż się na nią w którymś momencie natknę.

Dziś natomiast jest dzień wybrzydzania. Babcia chce jeść tylko kluseczki. Zupy zjadła kilka łyżek. Zjadam swoją porcję i dojadam po niej. Sytuację ratują pierogi. Zjada dwa i pół. Dojadam po niej. Po godzinie znów jest głodna. Szykuję kanapkę. Zjada ćwiartkę i woła o kluski (kurna, pierogów już nie mam). Chleba nie dojadam po niej, a sytuację ratują świderki, sos z papierka i mielone (bo jest głooooooodna, więc musi być szybko. Bardzo szybko). Trochę zjadła. Dojadam po niej tylko mięso.

W lodówce spośród magnesów znalazła się ryba. W sumie miejsce ryby jest w lodówce...


czwartek, 20 marca 2014

Jak przegrałam kratę soku pomarańczowego

Będzie prywata. I to potężna. Po całości. Wszystko przez sok pomarańczowy. A nawet całą jego kratę.

W mojej mieścince mieszka trochę oszołomów. Wariatów znaczy się. Można natknąć się na nich w różnych dziedzinach (nie dzielnicach, chociaż to także) naszego małomiasteczkowego życia. Jedni zajmują się historią, inni fotografią albo nie wiadomo czym jeszcze. Ale mamy też takich, którzy zajmują się muzyką. Kościelną w dodatku. I to na poziomie hard. Bardzo hard. Jeśli komuś na dźwięk przymiotnika "kościelną" otwierający się nóż już wypruł dziurę w kieszeni - niech przywdzieje zbroję cierpliwości. Bo warto.

Lubię wschodnią melodię. Mój nieżyjący wujek nazwałby to zawodzeniem (stąd nie lubił ani Niemena ani Grechuty; przeciągłe dźwięki - jakiekolwiek by nie były - jakoś go nie przekonywały), ale mnie to zawodzenie jednak urzeka. Do takich wschodnich modlitw należy akatyst. Uwaga, będzie cytat: "Akatyst to hymn chrześcijańskich kościołów wschodnich, którego początki sięgają V wieku. Autorem słów Akatystu ku czci. św. Józefa jest Piotr Kazański, profesor Moskiewskiej Akademii Duchownej (pierwsze wydanie w 1871 roku)". I ten akatyst do św. Józefa pokonał ileś tam set kilometrów i wylądował u nas. I bardzo dobrze. Bo potem poleciało już szybko (choć z tego co opowiadają był to bieg z przeszkodami). Kuba ogarnął muzykę i skrzyknął jeszcze dwunastu facetów do wyśpiewania tekstu tudzież nagrania tego, co wyśpiewali. Prywata jest taka, że płytkę można kupić TUTAJ. Od siebie dodam, że mam radość znać większość z tych ludzi. Niektórych "z widzenia" i "ze słyszenia" (ich śpiewu znaczy), niektórych nieco lepiej (w tym przypadku jedyne wspólne określenie jakie mi się nasuwa - bo są tak różni - to pozytywna patologia; są pełni zajawek). I chłopaki dali radę. Ze wsparciem św. Józefa oczywiście. I w ten sposób na płytce mamy piękne słowa i piękne dźwięki. Po cichu mogę wspomnieć (bo czasem przypadkiem kiedyś może jeden z drugim w samozachwyt wpaść), że mamy też piękne głosy. Obok tego jest też masa ludzi o pięknych sercach, dlatego kasa z płyt będzie przeznaczona na TO

No to koniec prywaty. Zachęcam do zakupu/ów. Zachęta, darmowa reklama, prywata jest w ramach faktu, iż chłopaki nie postawią mi kraty soku pomarańczowego. Mieli postawić, jakby mnie dźwięki zawiodły. Ale cóż... skazali mnie na niedobór wit. C.

Fota by Radio Rodzina

wtorek, 18 marca 2014

Fruwające niewidzialne ECIE-PECIE

W związku z faktem, iż zaistniała czwarta edycja finkowego konkursu u Fidrygauki, miałam przyjemność coś napisać, by powalczyć o finkowe trofeum. Z powodu lenistwa oraz zamiłowania do luźnych skojarzeń, dwa zaproponowane tematy:
1. Czego moje oczy nie widzą, tego po prostu nie ma! (by Ania)
2. Pofrunęła między chmury, wrzeszcząc ECIE-PECIE! (by Moe)
połączyłam w jeden wpis, co następuje:

Pochodzenie z prowincji daje wolność. Przynajmniej Małej. Mała z tej wolności korzysta, ile się da. Oczywiście w wielkich miastach. No dobra, w jednym wielkim mieście. Bo za bardzo i za często Mała w świecie tudzież w Polsce nie bywa (póki co). Ale jak już jest to jest. W ukochanym do każdej komórki Krakowie. Tak, Mała jest niepoprawnie rozkochana w kulturalnej stolicy Polski. Bić się jednak o to nie zamierza, bo jest to uczucie najzupełniej subiektywne i nikt nie musi go podzielać. Bo Mała jest zakochana w słońcu nad Krakowem. I kawie z krakowskiego McDonald'u. I w liściach na drzewach. I tramwajach. I spaniu w miejscach publicznych. W niespieszeniu się dokądkolwiek.

Tak się składa, że Mała w Krakowie bywa z końcem kwietnia. Na takim swoistym filozoficzno-krakowskim urlopie. Stąd to słońce, liście i niespieszenie (wspominałam, że subiektywizm w tym postrzeganiu świata krakowskiego wiedzie prym?). Ale ja tu ecie-pecie, a cienia orła lotu i niewidzenia nie widać. Wszystko jednak jest istotne. Bo każdy wyjazd z prowincji prowadzi do niewidzenia. Bycia oddalonym od spraw codziennych. Z odległości kilkuset kilometrów nie można przecież ich dostrzec, choćby nie wiadomo jak bardzo się chciało (swoją drogą się nie chce, ale to już inna kwestia) i wpływu za bardzo na nie się nie ma. Spawy te stają się niewidzialne. Wtedy Mała wsiada w tramwaj lub autobus, pozwala się zawieźć aż w pobliże krakowskiego Rynku, skręca w krakowską ulicę św. Anny, zatrzymuje się przy murku pod kościołem imienia tejże, ściele sobie legowisko ze sweterka, bluzuni, chusty, torby i czego tam jeszcze ma na tymże murku, wysupłuje jakąś mądrą książkę i kładzie się pod drzewkiem, które nad tym murkiem sobie rośnie. Przez chwilę oczywiście zagłębia się w labiryncie słów, jednak nie nazbyt długo, gdyż promienie słońca przebijające się raz po raz spośród chmur i jasnozielonych liści wyżej wspomnianego drzewa niechybnie zapraszają do zamknięcia powiek. Nie na wieki oczywiście (choć umrzeć w takim miejscu u progu wiosny jest rzeczą dość kuszącą). Mała zatem przygląda się niekiedy leciutko chmurzastemu niebu znad Krakowa i zamyka powieki, pozwalając by ogarnął ją wszechświat. I promienie słońca w pakiecie. Przez godzinę. Może dwie. Wsłuchuje się w urywki rozmów, tupot wszelkiej wielkości stóp i szelest liści. W sumie nic nie ma i wszystko jest. Myśli Małej krążą wokół metafizyki niskich lotów, a ona przygląda się własnym powiekom od wewnątrz, które lśnią wówczas milionem małych gwiazdek. Mała więc sobie tak leci i leci, nie wrzeszcząc wprawdzie, ale jedynie cicho mrucząc (wystarczy przecież, że świat wrzeszczy). I nic z tego nie wynika. Bo nie musi! Po prostu nie musi!

P. S. Spanie w miejscach publicznych miast obcych jest doprawdy wspaniałym doświadczeniem.

Kawa z maka z ul. św. Anny w tle...


... i kosmos nade mną...


poniedziałek, 17 marca 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 31 - Zabawa w chowanego

Zdałam sobie sprawę, iż od ponad miesiąca nic o babci. Spokojnie. Nie zafundowałam sobie wielkiego postu od jej osoby. Jest. Ma się dobrze (tak sądzę...). Życie toczy się swoim rytmem. Rytmem drobnych zmian w osobowości.

Kiedyś TO wyglądało nieco inaczej. TO jest moją relacją z martwą naturą. Lubiłam wśród niej przebywać. Moje otoczenie wyglądało jak na takich typowych obrazach - dużo elementów bezładnie rzuconych w przestrzeń pokoju. Wychodziłam z prostego założenia, że przedmiot raz użyty w jakimś momencie, może czekać na następne użycie w miejscu, gdzie został porzucony. Dlatego krzesła były obwieszone warstwami ubrań na każdą okazję i pogodę. Co krok mogłam potykać się o najróżniejsze rzeczy: książki, gazety, płyty, talerze, kubki, łyżeczki, kosmetyki, torby, torebki i już nawet nie pamiętam, co jeszcze. Fakt, iż nie dokonałam na sobie przypadkowo samounicestwienia zawdzięczam niewychowawczemu zachowaniu Mamy, która w przypływach zniecierpliwenia bałaganem, sprzątała pokój. Szczególnie, że to był także jej pokój. I babci. I w ogóle pokój.

Nie dało się ze mnie tego wykarczować, wypruć. Choć Mama wypruwała sobie żyły, żeby mnie jakoś zreformować. Już od samiuśkiego początku. Bo miałam to od dzieciństwa. Może mnie zainfekowali tym w szpitalu? Nie wiem. Ale tak zwane sprzątanie po sobie było pojęciem nader abstrakcyjnym dla mnie. Żyłam zgodnie z ideą "Przewróciło się, niech leży". Do czasu.

Obecnie znalazło się antidotum w postaci babci. Jeśli nie schowam czegoś, co schowania wymaga, to babcia może się w to ubrać (bluza, rękawiczki, ręcznik, ścierka), zjeść, otworzyć, zniszczyć, schować lub wysłać w niebyt. Jeszcze zostały we mnie ciągoty do porzucania. Jeszcze niektóre krzesła (ale już nie wszystkie...) okrywają się warstwami. Ale zaczynam mieć odruch bezwarunkowy w postaci rozglądania się przed pójściem spać, czy czasem nie powinnam czegoś zamknąć na szyfrowany zamek. Dla jej bezpieczeństwa. Dla własnego dobra.

Tak się bawimy. Jeśli coś przeoczę, to inicjatywa przechodzi w ręce babci. Raz, dwa, trzy... szukam!

czwartek, 13 marca 2014

Mocne brzmienie... nawrócenia

Już wiem. To nie będzie płyta z łatwymi tekstami. Będzie bolała. Nie kupować? Nie da się. Wyrzucić potem przez okno? Szkoda. Można jeszcze ewentualnie zapuszczać tylko instrumental. Ale dla marnego (miernego) znawcy muzyki - trochę nie ta ścieżka. Będzie zatem pobrzmiewało wśród zielono-liliowych ścian. Już zresztą trochę pobrzmiewa, bo chłopaki co nieco udostępniają. Pomyśli ktoś - naiwni, kto potem płytę kupi, jak się ludziska nasłuchają. Jak to kto? Wszyscy. Taka anomalia rynkowo-marketingowa.

Luxy nie mają naiwnych pioseneczek. Żadnego pitu-pitu, hopsa lala. Żadna oda do fliżanki czy inne takie. To nie ta bajka. Ale mam wrażenie, że te nowe to Wielki Post w muzycznej pigułce. O tym, że "Mambałaga". Bo go mam. O namierzaniu własnego ego. Bo je mam. I jeszcze "takie mądre piszę teksty, uczone rozprawki...". To już za wiele. Laptop niebezpiecznie unosi się nad szafką... Na szczęście te słowa nie biorą się z powietrza. Mają swój początek w rzeczywistości tych, którzy później wywrzaskują je na koncertach. W ich zmaganiu. W realnej walce. Która trwa i trwa.

I można by się nieco załamać. Że to już tak zawsze. Do śmierci. Samotni na polu boju pt. nawrócenie. A jednak nie. Bo "Pan jest z tobą, dzielny wojowniku" /Sdz 6,12/. Słowa skierowane do Gedeona były nieco na wyrost. Taki bardzo dzielny to on nie był. Ale był. Miał być. Da się.

Żeby nie trzeba szukać, przekopywać itepe. Wrzucam. I radzę się wsłuchać.

Mambałaga...


Ostatni...

Do samodzielnego znalezienia na YT "Hipokrytes" i "Juzutnuku". Bo nie chcą się dać wrzucić ;)

wtorek, 11 marca 2014

Forma tchnienia

Nie wiem, o czym wtedy myślałeś. O niebieskich (niebiańskich?) migdałach może. Nie wiem, spod którego drzewa wziąłeś garść ziemi w rajskim ogrodzie. Możliwe, że w pobliżu rosły słoneczniki, bo niby skąd wzięłoby się we mnie to nimi zauroczenie. Nie wiem, czy wziąłeś głęboki oddech, zanim tchnąłeś go we mnie. Tchnienie życia. Zupełnie niebieskie. Zupełnie zielone. Nieogarnięte zupełnie. Roztargnione. Czy dobrze wiedziałeś, co robisz? Czy wiedziałeś, że dwadzieściaparę lat później trudno mi będzie dostosować się do panującej koniunktury? Słupków. Statystyk. Roboczogodzin. Wymiernych zysków.

Jestem kompletnie pozbawiona umiejętności "robienia pieniędzy", "robienia interesów", bycia "biznesłumen". Nie potrafię tego, co umiem, zamienić w złoto. Albo przynajmniej w bilon. Choć wielu mówi - możesz robić to albo tamto i z tego miałabyś tyle i tyle. Słucham. Uważnie nawet. Zapalam się nawet. Myślę: może faktycznie. Coś w tym jest. Może tak. Ale jednak nie. Nie czuję tego. Nie umiem tak. Nie umiem się sprzedać. Stoję na obrzeżach rynku trzymając w ręce maleńką tabliczkę z wyblakłym napisem: ja. Taki PR. Filozoficzny do cna.

Chyba powinno być mi przykro z tego powodu. Ale nie jest. I zastanawiam się, czy powinnam się już tym martwić, czy jeszcze nie. Póki co, patrzę w słońce.

niedziela, 9 marca 2014

"Taki duży, taki mały..."

Mało kto tak ma. Są tacy na przykład, którzy imieniny mają w dniu urodzin. Albo urodziny w jakieś święto. Ja nie mam żadnego 2 in 1. Ani 3 in 1. Mam za to swoiste triduum. Zaczyna się urodzinami, które płynnie przechodzą w Dzień Kobiet, a te stają się imieninami. 72 godziny nieustannego świętowania. Dziękowania. Za powołanie do życia. Za powołanie do kobiecości. Za powołanie do świętości. Co dzień wyższy level. I ten ostatni jest rzeczywiście najwyższy. Bo odpowiedź na to powołanie jest najtrudniejsza. Najbardziej wymagająca.

Bóg stawia przede mną moją świętą patronkę i mówi: Ja chcę tego samego dla ciebie. Pragną dla ciebie świętości. To jest jazda na maksa, która da ci największą radość. Ale niestety przejedziesz nie raz zębami po bruku, rozłożysz się na niejednej ścianie. Będzie trudno. Cholernie. Nie dlatego, że jestem perfidny i lubię patrzeć, jak się męczysz. Nie. Po prostu jeszcze komuś na tobie zależy. Tak jak Mnie zależy na twoim szczęściu, tak jemu zależy na twoim nieszczęściu. W dodatku kontekst jest ten sam: wieczność. Ale nie pękaj. Jestem silniejszy. O ile mi na to pozwolisz.

Walka o świętość to jest prawdziwy hard core. Czasem wydaje się naprawdę nie do wygrania. Ale na szczęście Bóg pokazuje mi świętych, którzy zazwyczaj za życia stanowili elitę. Elitę grzeszników. I zapewnia, że nie z takimi sobie dawał radę. Bo "Miłość nie zna końca". Bez końca więc walczy o mnie ta Miłość. A cóż ja? Benedykt XVI napisał: "Wiem, że potrzebne mi są doświadczenia, ażeby czysta stała się moja najgłębsza istota. Jeśli te doświadczenia pozostają w Twoich rękach, jeśli - jak to było w przypadku Hioba - pozostawiasz złu trochę wolnej drogi, to pamiętaj, proszę, o moich ograniczonych możliwościach. Nie licz za bardzo na mnie. Nie przesuwaj zbyt daleko granic, w których mogę doznawać pokus, i bądź w pobliżu z Twoją opiekuńczą ręką, gdy moja miara zaczyna dobiegać końca".

"...i nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie..." /Mt 6,13/


piątek, 7 marca 2014

Zdarzyło się...

Zaczęło się w piątek w porze... Nie, nie w porze powiewu wiatru... Chociaż nie wiem, jaka była wtedy pogoda, więc może jednak. Na pewno była to pora obiadowa. Na obiad była zupa dziadowska. Mama jadła ją sobie, ale już jej nie dokończyła. Nie pozwoliłam jej.

Zupy "dziadoskiej" (jak się u nas wymawiało) nigdy nie cierpiałam i nie lubię do dziś. Zwłaszcza te kluseczki robione z wody i mąki, wyglądem przypominające maleńkie chmurki, napawały obrzydzeniem moje podniebienie. Nie. Not. Nicht. Nec. Non. Nie jestem w stanie tego jeść.Od zawsze. Do tego stopnia, iż gdy przez krew pępowinową dotarła do mnie owa zupa, postanowiłam niezwłocznie opuścić wnętrze mojej Mamy. Zbuntowałam się i mimo, że to nie był mój czas z medycznego punktu widzenia, stwierdziłam: Sorry, wychodzę. Nie było to jednak takie proste. Kilka godzin później, ok. godziny 19.00 "wyjęli" mnie (jak zawsze żartobliwie nazywała cesarkę zainteresowana) z Mamy. Albo już wtedy ujawniło się moje roztargnienie. Albo byłam tak zdumiona nową rzeczywistością. Nie krzyknęłam. Zamurowało mnie. Cisza. Lekarz musiał więc chlasnąć w mój maleńki tyłek. I wtedy zbuntowałam się po raz drugi tego dnia, rozwrzeszczając się na całego. Ważyłam 2300 g. I choć byłam wcześniakiem dostałam 9 Ap. I byłam w stanie ogólnym dobrym. Nic nie zapowiadało klęski. Bo jedzenie nie było moją mocną stroną i w tym był zasadniczy problem, który zanikł dopiero dwanaście lat później.

W około 5 godzin po mnie w tym samym szpitalu urodziła się Ania. 7 lat później wylądowałyśmy w tej samej klasie tej samej podstawówki. A po następnych kliku - w jednej ławce. Obchodziłyśmy razem urodziny, ale to ja byłam starsza. Taka sytuacja.

Urodziłam się 7 marca w roku spod znaku Czarnobyla, więc załapałam się na picie wiadomej substancji. Na szczęście byłam zbyt mała, żeby zapamiętać tę kolejną traumę lat dziecinnych.

Mimo że nic nie jadłam, dzieckiem byłam nadpobudliwym. Nie wiem skąd brałam siły. Chyba z powietrza. W wieku dwóch lat złamałam nogę. W wieku pięciu - obojczyk. W wieku sześciu lat po raz pierwszy się zgubiłam i z pomocą instynktu samozachowawczego wróciłam samodzielnie do domu z "dużego rynku". Skończyło się tęgim laniem.

Mama zwykła powtarzać: masz szczęście do ludzi. I miała rację. Mam szczęście do ludzi. Zaczynając od niej.

Powyższą tezę potwierdza to oto zdjęcie, gdy w środku zimy w górach zostałam przez dobrych kompanów przywiązana do drzewa i pozostawiona sobie. Mieli jednak chrześcijańskie uczucia, gdyż zostawili mi batonik ;-)


Jeden z piękniejszych widoków, jaki w życiu widziałam - zachód słońca w chmurach:


wtorek, 4 marca 2014

Róża, kawa i cistka

Marzec jest dla mnie miesiącem iście wyjątkowym. Obfitującym w rocznice najważniejszych wydarzeń. I dobrze mi z tym. Z tym marcem.

Peleton rocznic zaczyna się dziś, czyli 4 marca. Rok temu Mama wykonała skok na głęboką wodę, przewrót kopernikański, przeprowadzkę przeprowadzek, czyli wprowadziła się do Nieba i w ten sposób jest Mamą 24/7/365. Może dlatego tak lubię piosenkę SDM-u.

Przyjeżdżasz jeszcze czasem 
- bilet masz zniżkowy - 
i siadasz w końcu stołu 
do naszej zwykłej rozmowy 

herbatę - jak dawniej - słodzisz 
i pijesz raczej słabszą 
próbujesz coś powiedzieć 
lecz nie wiesz jak zacząć 

(...)

przyjeżdżaj więc jeszcze czasem 
niech będzie Bóg wyrozumiały 
przecież nie możesz tak na zawsze 
samych nas tutaj zostawić

(...)

Czy tęsknię? Czasem tak. Za jej szorstkimi, zniszczonymi pracą dłońmi. Spojrzeniem. Uśmiechem.

Ale kiedy siadam przy jej grobie z kawą w termicznym kubku i paczką ciastek (wiem, brzmi to nieco neopogańsko, albo przynajmniej obcokulturowo), kiedy kładę pod krzyżem najładniejszą różę, wiem, że Bóg dał mi najlepszą Mamę na świecie. O najszerszym sercu. Która jest dla mnie ogromną tajemnicą.
Była bardzo słaba, łatwo można było ją zranić, a jednak w najważniejszych momentach wykazywała nadludzką siłę. Nie była wykształcona, ledwo skończyła podstawówkę, ale dużo czytała (przeważnie romanse, całe ich serie, kilogramy książek). Zanim sama nauczyłam się składać ciągi liter w sens i go rozumieć, poświęcała godziny na czytanie mi bajek i książek dla dzieci, wkorzeniąjąc tym samym we mnie niepoprawną sympatię do papieru usianego słowami. Do (własnego) znudzenia czytała mi powieść Ireny Jurgielewiczowej "O chłopcu, który szukał domu", bo ja pokochałam ją miłością dość zachłanną. Tudzież książeczki z serii "Poczytaj mi mamo".
Popełniła masę błędów wychowawczych (któż ich nie popełnia?), o których dowiedziała się czytając pewnego dnia miesięcznik "List" dotyczący tej potwornej harówy. Ale miała już wtedy przed sobą dorosłą córkę z dyplomem i z przeszłością bez większych upadków moralnych. Przełknęła więc chyba jakoś tę porażkę wynikającą z niewiedzy.

Kochała mnie najbardziej na świecie.

Nie mam poczucia straty. Mam poczucie zysku. Bo dostałam niesamowicie wiele.


poniedziałek, 3 marca 2014

Strzał w dziesiątkę, czyli obrzezywanie portfela

Zaczęło się od Marcina Jakimowicza. I tu dygresja. Marcin Jakimowicz jest świetnym publicystą. Od pewnego czasu jednym z moich ulubionych. I jeśli wyznaję zasadę, którą mogłabym określić zdaniem: jeśli chcesz przeczytać dobry tekst, to go sobie napisz*, to powyższy autor łamie ją konsekwentnie i pozytywnie, bo wiem, na kim się szkolić. I jest to bardzo przyjemne szkolenie. Choć nie zawsze pozostawia przyjemne wrażenie, bo treść też łamie. Łamie to, co mam w sobie. Ale i podnosi. Daje do myślenia i otwiera na pewne kwestie, dając wolność - pójdziesz za tym, albo se pójdziesz, gdzie chcesz.

Ostatnio pojawiła się u Jakimowicza sprawa dziesięciny. Zaczęło się od tekstu z 16 stycznia (Na linii frontu), który dotyczył parafii w Baltimore i wyciągnięcia jej z zapaści przez dwóch zapaleńców. Okazało się, że finanse uratowała dziesięcina - najpierw samych zainteresowanych, a następnie kolejnych osób. I nie chodzi o to, że tak wiele osób tak wielką ściepę zrobiło i dzięki temu kasa pęczniała i pękała w szwach. Nie. Po prostu Bóg został uwielbiony także w tym wymiarze (obok modlitwy) - wszystko mamy od Ciebie, to 10% oddajemy Tobie. I Bóg z tą dziesiątą częścią potrafił robić cuda. I robił. I robi nadal w życiu różnych ludzi, którzy odpowiedzieli na to zaproszenie (o czym możemy przeczytać w wywiadzie przeprowadzonym przez Jakimowicza - Na końcu nawraca się portfel). Jakimowicz tematu jednak nie odpuszcza, bo się okazało, że takich pomyleńców jest więcej. W najnowszym "Gościu" możemy więc przeczytać kolejny tekst - Jeden z dziesięciu.

Pamiętam, że kiedyś strasznie oburzył mnie temat dziesięciny, gdy usłyszałam, że jeden z ruchów w Kościele proponuje coś takiego członkom wspólnoty. Jak to? Kazać ludziom oddawać 10% zarobków? Masakra jakaś. Jak mogą? Jak się ośmielają coś takiego wprowadzać? Niech każdy daje, ile chce. A nie że jakiś przymus i dziesiąta część. I uśmiecham się szeroko do tego swojego zbulwersowania. Burzyłam się, bo nie rozumiałam jednej podstawowej sprawy - wszystko, absolutnie 100% pieniędzy (i nie tylko), mam od Boga. Gdybym od roku nie doświadczała codziennej, kompleksowej troski Pana Boga o dach nad głową, żołądek i inne bytowe sprawy, nadal pultałabym się na dziesięcinę. Gdybym nie stawała co miesiąc przed rachunkami do zapłacenia, bo te sprzed miesiąca jakimś cudem popłaciłam, nie rozumiałabym w ogóle, o czym pisze Jakimowicz.

Zaufanie Bogu także (a może przede wszystkim) w wymiarze finansowym to nie jest łatwa sprawa. Uczę się tego co miesiąc. Bardzo na przekór własnemu rozumowi, który uparcie twierdzi, że 2-4=-2. A co Bóg na to? Bóg mówi, że 2-4=2. Kompletny bezsens, ale tak właśnie jest. A przykłady ludzi, którzy oddają dziesięcinę Kościołowi są jeszcze bardziej szalone: 2-5=5. I tu mała uwaga. Nie wchodzimy w kalkulację. Że oddaję dziesięcinę, żeby Bóg "załatwił" mi tę "piątkę". To tak nie działa. Oddaję i nie myślę, ile będzie (4, 5 czy może 10). Po prostu oddaję, a Ty, Boże się zatroszczysz tak, żeby było dobrze.

Trzy teksty. W ostatnim czasie. Do przemyślenia.

* Jest to parafraza stwierdzenia usłyszanego w tym tygodniu - "Jeśli chcesz posłuchać dobrej muzyki, to ją sobie zagraj". Jakoś wpadła mi w ucho ;-).

sobota, 1 marca 2014

Nie dla medalu

Piję kawę w zaciszu mojego wynajmowanego mieszkania. Jesteśmy z babcią po obiedzie. Wieczorem ze znajomymi Eucharystią zaczniemy świętować niedzielę. Potem usiądziemy razem przy kolacji i będziemy planować wspólny wakacyjny wyjazd. Nikogo nie pytając o zgodę. Nikomu się nie tłumacząc. Nie bojąc się, że czekają nas z tego powodu jakieś problemy. Bo czemu mielibyśmy z tego powodu mieć jakieś kłopoty?

Pisząc, sama wybieram tematy i mogę głosić swoje poglądy. Jeśli tego nie robię, to dlatego, że wolę pisać o naszej małej piaskownicy. Ale mogłabym. Mogę na Facebooku udostępniać zdjęcia z ukraińskiego Majdanu i przypominać, że 1 marca jest Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych. I to robię. Nikt nie utrudnia mi życia z powodu wiary i jej praktykowania. Mogę głosować. Czytać dowolne książki. Zdobywać wiedzę. Nie żyję w strachu, że idąc do sklepu po mleko, mogę już nie wrócić do domu. Nikt nie wpadnie do mieszkania o jakiejś dziwnej porze, by wywracać zawartość moich szafek. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, jak by to było, gdyby było inaczej. Kompletna abstrakcja. Tym bardziej jestem wdzięczna tym, którzy "nie dla medalu", bo "tam już nagród nie potrzeba", wybrali śmierć. Nie dla medalu, bo dla mnie. Zdecydowanie dla mnie.

A dzisiaj o to samo walczy Ukraina. O tak prostą i najzwyklejszą sprawę, jaką jest wolność. Dla siebie i dla tych, co po nich. Nie dla medalu.

Wydawałoby się, że mają do tego prawo. Okazuje się, że Putin uważa inaczej....