Nasze drzwi wyjściowe skrzypią skrzypieniem głośnym i dość drażniącym. Kiedyś je nasmarowałam i na pewien czas był spokój, ale znów się im pogorszyło. Dzięki tej zacnej ich cesze wszyscy sąsiedzi strzegą mojego wyjścia i przyjścia. Bo ich o tym informuję. Tym skrzypieniem. Ale fakt ten ma dość istotną zaletę. Nie pozwala zwiać babci z chaty. Kiedyś mi zwiała. Pod blok. Że mamy domofon, nie była w stanie wejść z powrotem do klatki i nie wiedząc, który przycisk nadusić, wyrwała ze snu całą społeczność sąsiedzką. Dochodziła 6.00 rano. Nigdy tak szybko się nie wybudziłam, jak wtedy, gdy się zorientowałam, że mi babcia poszła w długą z mieszkania (zostałam obudzona - jak inni - domofonem). To skrzypienie drzwi ma zatem znaczenie egzystencjalne. Choć zdarzają się fałszywe alarmy.
Padłam wczoraj na twarz - a właściwie na poduszkę - przed 1 w nocy. Ale jakoś zasnąć nie mogłam. Powoli jednak zaczynałam przysypiać. I nagle słyszę charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwi. Rozbudzam się natychmiastowo. Łapcie. Korytarz. Babcia. Drzwi zamknięte. Moje pytające spojrzenie.
Babcia: drzwi były otwarte, to zamknęłam.
(nie przekręciłam zamka w drzwiach).
Mówię "dobranoc". Wracam do siebie. Alarm działa.
Rano. Budzi mnie dochodzące z kuchni wołanie babci: głodna, jestem głooodna... Sprawdzam godzinę. 6.10. Co myślę? Nie! Nie! Tylko nie to! Nie wstaję!!! Nie myślę zbyt długo, bo babcia otwiera moje drzwi i pyta z ogromem zdziwienia:
- Nie wstajesz jeszcze?
- Babciu, jest 6 rano...
- Ale ja jestem głodna... - wycofuje się jednak pokornie.
Wstaję. Serek waniliowy. Kręci nosem, ale je. Herbata. Łóżko. Mam jeszcze godzinę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz