Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

sobota, 28 września 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 9 - Kryzys

Kryzys dopaść może każdego o porze każdej każdego wieku. Bez sentymentów i bez znieczulenia. Kryzys babci się pogłębia. Sinusoida zachowana jest, ale tendencja wydaje się być spadkowa. Na przykład jakiś czas temu po raz pierwszy zostałam nazwana wiedźmą. Przyznam szczerze, że zaskoczyło mnie to, choć większego wrażenia na mnie nie zrobiło. Jestem w jakiejś mierze uodporniona - od dawna babcia mi "zawadza" w jej mniemaniu. Proponuje nawet, że wypije truciznę, którą bym jej podała, żebym już miała spokój. Bo powiesić się nie potrafi, jak zaznacza. Słowem-kluczem jest tutaj wyraz "zdechnąć" występujący na przemian z "zostawić" tudzież wyrazy te mogą spokojnie funkcjonować obok siebie na przykład w stwierdzeniu "znowu mnie zostawisz samą, żebym zdechła". Tak, kryzys się pogłębia. Przestaję być ukochaną wnuczką. Aczkolwiek wciąż często nią jestem. Ale już nie zawsze. Gdy nie jestem, wówczas babcia donosi na mnie innym osobom. Że zaraz pójdę. Że ona zawsze sama. Sama i sama.

A dziś (tak, to było już dzisiaj) z Brudną się z niej śmiałyśmy. No faktycznie. Z niej. Nie mogłyśmy jednak inaczej. Brudna płakała. Potrzebne były chusteczki. Babcia wzięła zaśmiech do siebie. I zaczęła nawijkę o "zawadzaniu" i "zdychaniu". I truciźnie. Wcześniej dałam jej małe "co-nieco", ale nie chciała. Skrzywiła się jak dzieciak, któremu podsuwa się cukierka z procentem.

Obecnie babcia idzie spać i nie będzie czekała na "te, co nie przyszły na czas. Niech śpią na słomiance".

P. S.
Dziś misiulek został po raz pierwszy eksmitowany z łóżka. Na chwilę. Wrócił.




środa, 25 września 2013

Wrobić i zostawić

J. odpadła. Wymiękła. Zostawiła mnie w blogowych okopach. Ale gniewać się nie mogę. To właśnie dzięki niej zaczęłam tutaj istnieć, kradnąc skrawki czasu matkom, żonom, kochankom (płci obojga) i komu tam jeszcze. Także mimo wygranego zakładu, a raczej oddania go przez J. matkopolkowym walkowerem, pisać będę dalej.

No to taki post z intelektualnych wyżyn, gdyż czytam książkę jednego pomyleńca. Bo ile można pisać ;P

wtorek, 24 września 2013

Bajanki, czyli garści pisania dawnego w wykonie własnym cz.5

2008-01-15 - Bajanka o uciekającej Małej

Bardzo dawno temu, gdy Polska znajdowała się w czasach przemian ustrojowych i całe społeczeństwo skupione było bardziej lub mniej intensywnie wokół tego temtu, Mała jak zwykle zachorowała. Czy wina otwarcia się jej młodziutkiego organizmu na wszelkie wirusy leżała w czarnobylskich oparach, czy też jakieś inne okoliczności zmuszały jej odporność do uległości - nie wiem.
Był słoneczny ciepły jesienny dzień, lecz Mała czuła się fatalnie. Słoneczko, ani chmurki nie cieszyły jak zwykle. Jednak mama postanowiła wyprowadzić ją na spacer. Opatuchała nadmiernie maleńkie ciałko w coś, co zdecydowanie ograniczało ruchy i pociągnęła ją w wielki świat. Mała posłusznie przebierała kończynkami dolnymi, aż... do pewnego momentu. Znała to miejsce bardzo dobrze. Bywała tu często, i to często już dawno temu przestało mieścić się w normie. Teraz jej serduszko zaczęło bić szybcej. Mama odpakowała Małą i posadziła na kolanach. Siedziały tak pewien czas. Gdy po raz kolejny otworzzyły się drzwi mama pociągnęła w ich strone Małą. Tam już czekała ona, ubrana na biało...czekała na nią....Ona wyjęła strzykawkę i igłę...a mama ściągnęła Małej spodnie i majtki. Mała wiedziała, co to znaczy. Wiedziała bardzo dobrze.Jej maleńkie ciałko napięło się w nerwowym skurczu. Mama wpakowała Małą na leżanke, a kobieta miała już zamiar pochylić się nad nią. Mała wiedziała, że jeśli czegoś szybko nie zrobi to groźnie błyszcząca igła, której słyszała już szyderczy śmiech, wbije się w jej malutką pupę. Nagle w przypływie jakiegoś olśnienia zobaczyła, iż ręka mamy znajduje się niebezpiecznie blisko jej twarzy...mleczaki błysnęły złowrogo i ... rozległo się aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Mała w przypływie niezidentyfikowanych sił witalnych i instynktu samozachowawczego znalazła się nadspodziewanie szybko na korytarzu i poczęła biec w stronę wyjścia jak najszybciej przebierając kończynkami dolnymi, co było trudne z powodu opuszczonych do kolan spodni i majtek... Nagle coś przeszkodziło jej w tym pędzie... coś chwyciło ją w biegu.Rozległ się głośny ryk.Ucieczka się nie powiodła. Zawezwano drugą w białym, by razem z mamą trzymała Małą, a igła trzymana przez trzecią wbiła się bezlitośnie, lecz... cóż to? Mała bólu nie poczuła... czy to zmęczenie, czy nagle zdruzgotana nadzieja na ucieczkę czy Anioł... co to sprawiło - nie wiem. Taki obrót sprawy nieco zachwiał jej równowagą, ale na krótko. Bo wszystko wróciło do normy... tzn. wszystkie następne zastrzyki były już bolesne... WSZYSTKIE!

2008-01-13 - Bajanka o Małej i złym wyborze

Ciężkimi krokami w zabłoconych i nieco zniszczonych, wielkich butach, (które robią wokół siebie wiele hałasu a potem są szybko zapominane w nurcie szarej rzeczywistości) zbliżało się półrocze. Mała jak niezwykle o tej porze dnia postanowiła nie siedzieć w garze i dyskutować na mniej lub bardziej produktywne tematy z innymi garnkowiczami, lecz rozpocząć niezwykle nużący proces przyswajania informacji na czas tymczasowy zwany w skrócie przez ogół społeczeństwa nauką. Z niemałym mozołem zabrała się do tego dzieła poczynając od psychicznego nastawienia się, czyli przezwyciężenia chęci włączenia komputera. Następnie z trudem wyjęła swoje nowe źródło wiedzy gramatycznej i przerzuciwszy kilkaset stron dotarła do odpowiedniego zagadnienia. Teraz pozostało znalezienie odpowiedniej pozycji, w której byłaby w stanie bezbólowo przejąć nieco wiedzy od pana M. (redaktor źródła). Zajęło to jej pewną ilość czasu. Gdy była już w odpowiednim położeniu przystąpiła do odczytywania danych. Proces ten tak ją pochłonął, iż nie zauważyła obniżającej się mocy w uchwytach zwanych rękoma. Moc ta malała coraz szybciej i szybciej i szybciej, aż... zmalało do poziomu zerowego! I wtedy ważące 2 kg 300g źródło spadło ciężko na szyję Małej i zatrzaskując się głucho zablokowało dopływ czerwonej cieczy do mózgu... jednocześnie gałki oczne Małej poczęły mieć zamiar wypadnięcia na dywan... Jednak w tym momencie zjawił się gad. Gałki przestraszyły się go i postanowiły zostać na swoim miejscu. Natomiast gad zabrał z szyi Małej źródło, połknął je i tym sposobem wszystko wróciło do normy...

Legenda:

Historia pierwsza jest aż nazbyt prawdziwa. Stanowi rodzinną anegdotę. Mama uwielbiała ją opowiadać. Tak samo jak tę o rzuceniu z Mostu Trybunalskiego do rzeki posikanych majtek (swoją drogą najlepsze akcje z dziecintwa z moim udziałem są związane z bielizną - dziwne...). Bajanka druga stanowi fikcję literacką na bazie uczenia się z jakiejś polonistycznej knigi.

niedziela, 22 września 2013

Ze zrozumieniem

Teraz dopiero rozumiem Twój brak cierpliwości, frustrację, zniecierpliwienie, rezygnację. Bo babcia. Bo ciągle to samo. Ciągle nie tak i źle, cokolwiek by się nie zrobiło i nie powiedziało. Rozumiem Twoje "od czasu do czasu" samotne piwa. Bo z kim miałaś pić (zauważył ktoś). Mnie gnało po małych światach osób i zdarzeń - wielka i nieustanna nieobecność. I rozumiem już bardzo mocno Twoje niejedzenie kolacji, bo dla siebie samej nie chce się szykować czegokolwiek. Te dialogi nasze po moich późnowieczornych powrotach: "Jadłaś kolację?", "Czekałam na ciebie. Zrobisz?".

Mówiłam: "Powinnaś to i tamto". Niby wiedziałam lepiej. Nie wiedziałam.

Broniłam się. Ze wszystkich sił. Całe lata uparcie powtarzałam - jesteśmy różne, inne, odmienne. Myliłam się. Jesteśmy takie podobne. I co? I dobrze mi z tym. Przynajmniej wiem, że ktoś mnie rozumie. Tak bardzo, że jesteś o niebo bliżej.




sobota, 21 września 2013

Bajanki, czyli garści pisania dawnego w wykonie własnym cz.4

2008-02-04

Pewnego dość ciepłego wieczoru zimową porą wzdłuż pięknej alei powłóczystym krokiem szedł Franek... Elegancki jak zawsze w swojej prawie nowej koszulinie z kilkudniowym zarostem dodającym mu niewymownego uroku przyciągał wzrok wielu niewiast... Za nim zdążał jeszcze bardziej powłóczystym krokiem jego przyjaciel Ziutek... Ziutek był równie elegancki jak Franek, jednak to, co było w nim charakterystycznego... to wrodzone lekceważenie wszystkich i wszystkiego godne prawdziwego artysty... Franek podczas tego wieczornego spaceru z błyskiem w oku zagadywał niekiedy ścigające go wzrokiem piękne niewiasty... One oczywiście udawały niedostępne bądź oburzone, jednak Franek wiedział, że marzą one tylko o nim... Lecz on był wierny tej jedynej, o najwspanialszych kształtach... tej, którą trzymał w ramionach o każdym wschodzie i zachodzie słońca... tej której bliskością się delektował... Ziutek różnił się w tym względzie od Franka... Choć i on był wierny to brał swą wybrankę gwałtownie, nachalnie, bez zbędnych sentymentów i z całą swoją obojętnością... Teraz dwaj panowie zdążali, by spędzić noc ze swymi połówkami i by zasnąć w ich objęciach... Nagle błysnęły światła wściekle wdzierając się mężczyznom do oczodołów... Z auta wysiadło dwóch aniołów i zaczęło przemawiać doń iście niezrozumiałym językiem jakimś... Przyjaciele próbowali jakoś porozumieć się z przybyszami używając całego bogactwa środków stylistycznych, a w szczególności epitetów... Jednak nie wiedzieć czemu aniołowie pozostali nieczuli na wymowność bohaterów, co poczęło nieco wytrącać z równowagi Ziutka... Spowodowało to, iż aniołowie zapakowali Franka i Ziutka do auta i zawieźli ich na miejsce kaźni i tortur, za które został im wystawiony rachunek... I gdzie tu sprawiedliwość?

2008-01-20 - Bajanka o Małej na [d/g]ramatycznym froncie

Był deszczowy, wietrzny poranek... Mała był w gotowości już od świtania... Wiedziała, że czeka ją długa i mordercza walka... Walka do ostatniej kropki... Lecz nie upadała na umyśle i mobilizowała całą szarą eminencję... na pierwszy ogień rzuciły się na nią stopnie... Lecz te zostały w miarę szybko rozgromione... Za nimi atak przypuściły liczebniki... i część szarej eminencji dokonała odwrotu. Pomimo tego i ten oddział gramatyki musiał ulec po zdecydowanej akcji przyswojenia... Mała, już nieco osłabła w boju, musiała się zmierzyć jeszcze z zaimkami... Te były o wiele sprytniejsze od swych przeciwników... Podstępnym ciosem, wykorzystując chwilę odprężenia, raniły Małą i polała się krew... To rozproszyło i zdekoncentrowało samotną bahaterkę i musiała ona na czas jakiś opuścić pole boju... mając jednocześnie świadomość najcięższej walki dnia następnego, gdy to ramię w ramię do walki staną rzeczownik i czasownik mając przy sobie wiernych i niepokonanych żołnierzy: deklinację i koniugację... A potem wszystko wróci do normy... Chyba, że Mała nie zaliczy koła... co całkiem możliwe z takim podejściem do nauki... ale to tylko kolokwium... :P

2008-01-19 - Bajanka o Małej z kulturą w tle

Gdy nastał jeden z tych wspaniałych dni, kiedy to ma się wolne, Mała nie przypuszczała, iż wbrew wszelkiej logice będzie on trwał jeszcze po północy... Dzień minął szybko na średniej jakości przyswajaniu źródeł... Wreszcie nadszedł oczekiwany pobyt w świecie literackości, gdzie napięcie intelektualne przeszywa każdą duszę zbożnie łaknącą wiedzy a wszystko jest okroszone szarokomórkowym humorem... Tego dnia napięcie miało barwę angielskiego nieba a humor posiadał twarz Jasia Fasoli. Wśród licznych anegdot, dowcipów i dygresji zapodawanych przez wspaniały duet, Mała frunęła ponad wyspy ziemią. A gdy czas nadszedł rozstania z ludźmi, którzy mogą niszczyć bez obaw swe szare komórki, gdyż ich na to stać (w przeciwieństwie do "żuli", którzy już dawno żyją na szarokomórkowy kredyt), Mała udała się, by jeszcze głębiej rozsmakować się w anglojęzycznej kulturze. Rozsmakowywała się długo i nadmiernie wśród towarzystwa, gdzie humor sięgał bruku a napięcie literackie zasnęło zmorzone pod stołem. Rozsmakowywanie niestety zostało przerwane przez brutalną rzeczywistość pozwalającą na zabieranie tylko jednej sztuki kultury irlandzkiej w stanie płynnym... a która to kultura stopniała szybko i przeszła w stan ogólnie zadowalający wszystkich... Wśród mgieł nocnych i posmaku irlandzkiej kultury aniołowie dobrodusznie powiedli Małą do domu, zapakowali w piżamkę i kołderkę i szybciutko wysłali ją w inny wymiar... Dnia następnego wszystko wróciło do normy... pozostała jedynie tęsknota za kulturą...



Legenda:



w związku z faktem, iż wszystko, co kiedyś moja chora psychika spłodziła, nie do końca jasnym się wydaje, postanowiłam lekko rozjaśnić ukazane historie.

W bajance o Franku i Ziutku wspomniane osobniki w liczbie dwóch są bliżej nieznanymi, dobrotliwymi żulkami. Aniołowie to oczywiście policjanci, a miejscem kaźni jest wytrzejźwiałka. Zdarzenie miało miejsce, ale słabo je już pamiętam. Aniołowie pojawiają się też w bajance o kulturze w kontekście Małej (czyli mnie), ale tutaj aniołowie stanowią fikcję literacką - żeby nie było. Reszta jest jednak faktem, czyli jakieś spotkanie literackie i potem jakieś spotkanie towarzyskie.Bajanka druga jest o nauce gramatyki. Po prostu. A jakoś w tym dniu rozkroiłam sobie palec i stąd to krwawe tło (pamiętam bo mam takie jedno zdjęcie, które nie wiem, gdzie jest).

czwartek, 19 września 2013

Kamień, papier, nożyce

Stało się. Dopadło mnie. A raczej dopadły - dwie istoty zwane w ludzkim języku maturzystami. Tematy iście pomylone i straszne wybrane zostały w głosowaniu demokratycznym (przypadek pierwszy) i demokratycznym z wyłączeniem zainteresowanego (przypadek drugi). Bawić zamierzam się przy tym dobrze, czytając rzeczy dziwne i potworne, by móc pomóc (w mierze umiarkowanej) z korzyścią własną. Nie choruję na zaawansowaną bezinteresowność przecież. Oglądać jakichś potworności nie zamierzam - mogę jedynie wysłuchać streszczenia w przekazie ustnym. Przynajmniej Młody poćwiczy się w nawijaniu, coby później komisja po pierwszej minucie pod stołem nie leżała. A takie rzeczy trafić się mogą. Lepiej więc zapobiegać. Tyle tytułem wstępu. Bo przy wybieraniu tematów maturalnych naszła mnie pewna refleksja - co mają w głowie (albo we krwi, ekhm...) ludzie, którzy te tematy układają.

Ciekawych tematów było naprawdę niewiele. Człowiek czyta i ma wrażenie, że świat literatury to tylko miłość, kobiety, Żydzi, walka (wszelkie wojny, rewolucje i inne takie) i religia. Poza tym większość to tematy "na smutno". Rozumiem, że polskie szkolnictwo to niezbyt wesoła rzeczywistość, ale żeby tak od razu dołować młode pokolenie? Smutne.

Było jednak kilka tematów, które można określić mianem oryginalnych, ale tak naprawdę to mnie położyły - dosłownie. Dodam tylko, że tematy zostały zaczerpnięte z list dwóch szkół średnich. Spisane rzeczy w brzmieniu nie zmienione.

Z kategorii - temat spod nosa:
1. Literackie obrazy szkoły. Omów zagadnienie, odwołując się do wybranych przykładów literackich.
2. Postać nauczyciela w literaturze różnych epok. Przedstaw sposoby kreowania tego bohatera, analizując wybrane utwory literackie.
3.Różnorodne sposoby opisywania szkoły i nauczyciela w literaturze. Omów problem na podstawie analizy wybranych utworów literackich, uwzględniając charakter epoki, w których powstały dzieła.

Zastanawiam się, kto w maturalnej klasie po 12-13 latach codziennego, w większości przypadków przymusowego grzania krzesła w szkole na różnych etapach edukacji, chciałby zgłębić jeszcze bardziej ten temat. Może jednak się mylę, może rzeczywiście tematy te są porywające i chwytające za serce, a ja się czepiam. Pewnie tak, bo jestem w ogóle typem złośliwym, z którego jak lawa wybucha niekiedy ironia. Podążmy zatem dalej po pomysłach, które może sprowadzić na papier zdewastowana psychika ludzka.

Z kategorii - przyrodoznawstwo w literaturze:
1. Drzewo - świadek, uczestnik życia postaci literackich. Omów teamat na wybranych przykładach.
Komentarz subiektywny: z Dziewczyną Młodego już ułożyłyśmy plan prezentacji - drzewo -> kłoda -> trumna. To byłoby interesujące doświadczenie czytelnicze.
2. Kamień i jego ambiwalentne znaczenia w literaturze i sztuce. Zilustruj temat na podstawie tekstów kultury z różnych epok.
3. Woda jako źródło inspiracji dla artystów. Omów temat na wybranych przykładach.
Komentarz subiektywny: proponuję przynieść akwarium.
4. Woda jako symbol. Zanalizuj symbolikę akwatyczną, odwołując się do różnego typu tekstów literackich i artystycznych.

W tematach pojawiały się także ptaki i zwierzęta w ogóle oraz pory roku razem i osobno. Jeśli ktoś zdaje maturę z biologii, to ma propozycje nie do odrzucenia.

Tu powinno być jakieś
 mega interesujące zdjęcie,
którego nie mam, więc
sobie wyobraźcie, że jest.

wtorek, 17 września 2013

Bajanki, czyli garści pisania dawnego w wykonie własnym cz. 3

2008-05-24

Słońce przepływało między długimi, pionowymi palami obrosłymi czymś zielonkawym. Świergot ptasząt dolatywał z każdego niemal pala mieszając się z szumem wytwarzanym przez obiekty o nazwie "Jadę 120km/h, a mogę jeszcze szybciej". Kiedyś być może wprowadzało to nijaki zamęt wśród mieszkańców palisady, lecz dziś to już nikogo nie niepokoi. Oba światy żyją własnym życiem blisko siebie. Ta bliskość sprawia jednak, że drogi życia mieszkańców palisady i obiektów o wspomnianej wyżej nazwie często się przecinają... Zazwyczaj spotkania takie kończą się tragicznie dla jakiegoś palisedczyka, lecz gdy w spotkaniu udzieli się słusznych gabarytów osadnik, wówczas bywa niebezpiecznie dla obu stron. Wspomnieć należy także o dobrych kobietach pilnujących wejścia do polisady, które pełnia swą wartę w każdą pogodę i są w tym niezmordowane... I tak płynie zycie... Czasem tylko wynurzy się zza zakrętu wielkie oko... Ono widzi wszystko...

2008-05-20

Słońce robiło się coraz mniejsze. Niebo stawało się coraz ciemniejsze. Ziemia drżała i kołysała się nierównomiernie. Drzewa tańczyły wraz z krzewami, a trawa biegła na złamanie karku. Jakby ją gonił krasnal uzbrojony w młotek. Mgła spłynęła niespodziewanie i dał się słyszeć szum... Mała otworzyła oczy... Była w samochodzie... Za oknem przewijał się wielkopolski krajobraz... Silnik szumiał głośno, a twarz jej uderzana była gwałtownymi dmuchnięciami wiatru... Pojazd śmierdział benzyną... Mała pokręciła nosem... Przymknęła oczy... Promienie słońca porwały do tańca źdźbła trawy... Liście zaczęły nucić wieczorne pieśni... Świat popłynął z wiatrem... Jak to dobrze, że szare obicia foteli okazały się tylko snem... :)

2008-02-15 – Beskid Żywiecki

Ech pikne te górki w Beskidzie Żywieckim, pikne bardzo... ale trza było wracać i z górecek schodzić... jake żeśmy do miasta wszystkim doskonale znanego pod postacią puszkową, butelkową i kuflową zeszli tedy poczeły się problemy. Pomykając miastem w liczbie osób ośmiu z całym dobytkiem na plecach bacznie rozglądaliśmy się w koło poszukując jakiejś ciepłej przystani ciepłe jadło i napitek dającej... jednak nasze pragnienia zderzyły się z amerykańską kulturą i dostały w mordę zapchanymi przez walentynkowiczów knajpami... jednak w swej drodze ustać nie mogliśmy bo zimno było i byśmy jak te słupy pozamarzali... przemykając ulicą duże zainteresowanie wzbudzaliśmy... wiele par oczu wbijało się w nas z zaciekawieniem, niedowierzaniem czy jeszcze nie wiem czym... wchodząc do jednej przystani żółwik Franklin począł mieć nagłą chęć odwrotu i ucieczki... pomieszczenia były trzy... trzy zadymione substancjami smolistym unoszącymi się nad pizzami i kuflami z piwem... przez mgłę substancji widział żółwik spojrzenia nieciekawie nastawione do przybyszów... szczęściem nie było wolnych miejsc i wzięliśmy z tamtąd odwrót... zostając pożegnani przez osobnika płci męskiej raczej zakompleksionego udawacza, że jest zabawny...osobnik ten wypowiedział słowa prorocze: kupcie sobie liny!!! Pewnikiem osobnik długo myślał nad tym powiedzonkiem i całusem od równie inteligentnej damy pewnie obdarzony został... ale tego wiedzieć nie możemy bo już nas nie było... szczęściem, gdy już nadzieję tracić zaczęliśmy zjawiła się restauracja normalna, z miłą panią co nam stół i jedno z wielu pomieszczeń oddała i zasiąć pozwoliła jak ludziom... że sami byliśmy w pomieszczeniu i żadne ślepia nie śledziły naszych poczynań z głodu wielkiego poczęliśmy wtranżalać kanapeczki przed właściwym obiadkiem... ceny były przystępne przeto brzuszki napełnione zostały skrzętnie i smacznie... Żółwik na koniec zjadł dwa pyszne placki ziemniaczane jakich nawet mamusia nie robi, bo czosnusiem doprawione były... a potem zaaplikował sobie gumę miętową... coby odór nie niósł się po wagunie hej!

A tak zmyślam... ;P




niedziela, 15 września 2013

Bajanki, czyli garści pisania dawnego w wykonie własnym ciąg dalszy


2008-06-22 - Bajanka o końcu i początku

Nareszcie nadszedł ten moment, czas oczekiwany z radością przez wielu i przez wielu oczekiwany z niepokojem. Czas ten nadchodził zawsze i nadchodzić będzie, by pozwolić umysłom pozornie spracowanym zaczerpnąć używek niskointelektualnych... Dzień był ciepły i radosny... spracowane dłonie odświeżały i odprasowywały przyodziewek, o którym nikt na co dzień nie pamiętał... wykrzywione grymasem zadowolenia twarze wyrażały całkowitą nieobecność w teraźniejszości, gdyż myśli osobników błądziły już po ulicach i podwórkach. W niedługi czas po wypełznięciu całymi biało-czarnymi gromadami powracali do domów miętosząc w dłoniach kawałek zabazgranego świstka. Jedni miętosili świstek z nerwowością, inni z obojętnością, jeszcze inni z namaszczeniem... Często sposób miętoszenia świstka nie był adekwatny do tego co na nim było nabazgrane, ale to już inna bajanka... Niedorosłe osobniki porzuciły w granicach swych mieszkań spocone świstki i spocone przyodziewki, przyoblekli się w szaty bardziej swobodne i wylegli na podwórka i ulice niosąc postrach wszystkiemu co się rusza, by odreagować miesiące zamknięcia w murach instytucji sprawującej lepszy lub gorszy nadzór nad nimi... Byle do września...

2008-06-03 - Wspomnienia z [wielu] podróży



Powieki z czarnymi rzęsami z resztkami tuszu na końcówkach chwiały się w rytmie dziur na drodze. Chwiały się coraz bardziej ociężale. A proporcjonalnie do ich chwiania znikał rozciągający się przed małą obraz. Zasnuwała go mgiełka nieświadomości napływająca... z... no właśnie... skąd? hmmm... może... ale nie... to będzie tematem kolejnej bajanki... Zieloność mieszała się z szarością... Światłość z ciemnością... Jawa ze snem... Wirując w szalonym tańcu przetaczały się przez podświadomość małej... nagle wszystko ucichło... zrobiło się tylko zielono... ciszy dał się słyszeć świergot ptasząt... stukot dzięcioła i ... szemranie strumyka... mała szła jakąś ścieżką... niby nigdy tu nie była, ale jakby była... omg znowu duże wu - pomyślała... ale szła dalej... było nawet fajnie... gdy doszła do strumyka zobaczyła, że jakiś krasnoludek majstruje coś przy minitamie... zdziwiło ją to nieco... co się dziwisz? skończył się szwindel ze sreberkami, wiewiórka miała 18-stkę to i krasnoludki niepotrzebne - chlipnął. Nagle dało sie słyszeć muczenie i na polanke przy strumieniu wjechał inny krasnoludek na milce... mała się zdziwiła... co sie dziwisz?... po chwili mała usłyszała głosy i na polankę wyszedł miś trzymając za rękę jeszcze innego krasnoludka... mała stała w osłupieniu... co się dziwisz? Żwirek kręci z muchomorkiem to i my możemy... i zaczęli kręcić sie w kółko... co ja się dziwię? - pomyślała mała...


2008-05-29

Ciemno już było od dawna.... Kolejne etapy imprezy eliminowały następnych jej członków... Wreszcie zaległa cudowna cisza w pogrążonym ciemnością świecie... Ciszę zawdzięczaliśmy Ryśkowi... a raczej braku Ryśka... Rysiek przyjąwszy doustnie dużą dawkę rozrobionego płynu bezbarwnego o intensywnym zapachu i jeszcze intensywniejszym działaniu, poszedł bawić się na juwenalia, które były "rzut beretem"... Nie minęło dużo czasu, gdy dał się słyszeć Rysiek, a towarzyszyła mu niezatamowana chęć mówienia... Narobił trochę zamieszania a następnie poczuł głód i pragnienie... w celu znalezienia czegokolwiek udał się na świeże powietrze i zieloną trawkę... pech chciał, że wcześniej zdążył pozbyć się obuwia i odzienia pozostawiając na sobie jedynie gatki... wspomnieć należy, że noc nie należała do ciepłych, lecz nie miało to żadnego wpływu na decyzję Ryśka... a rano wszyscy mogli oglądać "szukające wódki" stopy Ryśka...

sobota, 14 września 2013

Bajanki, czyli garść pisania dawnego w wykonie własnym

Ze specjalną dedykacją dla J. Pamiętasz? :)

2009-01-15 - rozczłonkowanie wielokończynowe

Razu pewnego dnia zimowego brak słońca pewnej kończynie niezdrowo do głowy uderzył i bunt w niej wszczoł. Zbuntowana kończyna nagły przypływ miłości ku inszym kończynom poczuła. I jęły sie kończyny bratać ku zgorszeniu tych, które grzecznie na d... siedziały, ale odwagi zmienić swego zycia nie miały. A buntowniczki radośnie pozować światłu sztucznem zaczęły i wyginać wszelako swe mięśnie umyśliły. Takowa zabawa trwała czas niekrótki, lecz jak to w bajankach, życie to nie bajka... I każda buntowniczka pokornie na swe miejsce wrócić zmuszona była. Stety. Bo o jednej kończynie Mała do domu by dreptała.

2009-01-15

Poranki były zimne i ciemne, zatem proces wynurzania się ze strefy bezpiecznego, nocnego ciepła przekraczał wszelkie normy przyzwoitości. Jednak Mała nie potrafiła odnaleść w świecie przyczyny, która zmobilizowałaby ją do wytrwania w wieczornym postanowieniu powstania nieco wcześniej niż później. Jakkolwiek przyczyny jakoweś wędrowały bezładnie po zakamarkach umysłu, to jednak zawsze były one niewystarczające lub stawały się takowe po drobnej porannej weryfikacji w drodze bezpłobnego dialogu z rozgadanym uparciuchem. Uparciuch owy, każdego zmuszonego do wczesnego wstawania człeka, wróg zajadły. Uciszyć go poniekąd można sposobem niezwykle prostym przemawiając do niego i jednym ruchem zmuszając go do zaprzestania krzyczenia do nas. Jednak ten wróg sprowadzony do cichości mieszkań pomysłem naszym samym nierzadko rację ma wzywając nas do powstania. Niestety.

2008-09-13

Skrawek szroniebieskiego nieba wdarł się do mieszkania już jakiś czas temu, a teraz wdzierał się do neuronów Małej przez uchylone powieki. Słońce się nie wdzierało, bo go nie było. Brzęczyk zagrał ponownie i tym samym otworzył na ościerz powieki. Mała usiadła i skontaktowała się z otoczeniem na poziomie pierwszym. Obmycie twarzy zimną wodą pozwoliło wejść jej na poziom drugi. Uzyskanie poziomu trzeciego zawdzięczała wtłoczeniu do organizmu płynnej substancji pobudzającej. Niestety... ostatnimi czasy wkraczaniu na poziom trzeci towarzyszyło transportowanie się do innego świata w poszukiwaniu rozwiązania zagadki pewnego człowieka... Człowieka, którego ręce były zbrukane papierową krwią, a umysł jego zmuszał do działania wielu łatwopalnych kochanków... Wtem wzrok Małej zatrzymał się na wąsach tiktaka...I chwilę później pokój zbiedniał o szmacianą torbę, kilka książek i Małą.

Na razie tyle. Większa ilość takich tekstów w jednym rzucie mogłaby zabić... resztki czyjegoś intelektu. Ale co jakiś czas będę w odcinkach wrzucała "do wyczerpania zapasów", by "ocalić od zapomnienia".
 


Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 8 - Kobieta zmienną jest

Akcja z wczoraj, choć w wersji hard do tej pory miałam z nią do czynienia raz, gdy świętowałyśmy z Brudną (pseudonim zmieniony ze względów moralnych) 1 września. Wówczas babcia w pewnym momencie oświadczyła, że nie będzie spała "na tym rumolu" (swoim łóżku - przyp. ja). Ona będzie siedziała w kuchni i nie pójdzie spać. Może spać na podłodze. No i koniec. Kropka. Ament. Próbowałam różnych wybiego-szantaży: że miś tęskni i czeka w łóżeczku, że nie jest takie złe itepe. Dała się ostatecznie ubłagać obietnicą, że jutro sprowadzę jej "małe, stare łóżeczko". "Małe, stare łóżeczko zostało porąbane kilka miesięcy temu i częściowo poszło już pewnie z dymem, a częściowo być może gnije na jakiś wysypisku. Obietnica zatem była bez pokrycia, ale cóż zrobić...

Wczoraj była powtórka z rozrywki. No to przeniosłam ją do pokoju numer trzy. Jest tam jeszcze jedno łóżko, więc pościeliłam. Prześcieradełko, jaśki, poduszka, kołderka. Na wszelki wypadek na jej łóżku zostawiłam jedną poduszkę, położyłam koc, bo różnie bywa... Babcia ułożyła się w łóżku, a ja miałam nadzieję, że nie przewróci się o leżące tam książki i inne przedmioty, które kiedyś mogą się przydać oraz że w nocy nie pomylą się jej kierunki. Minęło czterdzieści minut. Słyszę, że coś gada i "pokutuje". Sprawdzam. Postanowiła się przenieść do siebie, bo "na tamtym nie może spać". Przyniosłam poduszkę, kołdrę i położyłam spać. Łóżko znów było ok. Bo relacja z łóżkiem jest sinusoidalna - raz jest kochanym łóżeczkiem, a raz "rumolem", na którym nie da się spać.

W ogóle podejście do wielu spraw babcia ma arcykobiece, czyli najzupełniej zdrowe i naturalne. Ta sama zupa może być tego samego dnia za słona, za mało słona lub pyszna. Jest w stanie zjeść sporą porcję czegoś, co normalnie nie jest jej numerem jeden lub stwierdzić w przypadku ulubionego dania, że "to jest niedobre, nie będę tego jadła". No i wtedy nie ma zmiłuj. Nic jej nie przekona.


A czasem zajmuje moją wersalkę.... ;-)

środa, 11 września 2013

Nocnik

Zastanawiając się nad sensem istnienia całodobowych marketów, gdy zaczęły one wieść swój żywot w moim skromnym mieście, przez szereg lat sądziłam, że nocą robią w nich zakupy jedynie małozapobiegliwi lub nad wyraz gościnni ludzie, którym w środku imprezy zaczęły wysychać kieliszki. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas studiów zaczęłam parać się wykładaniem chemii (i nie tylko) w jednym z takich  ośrodków. Starsi ludzie (w parach lub samotnie) czy małżeństwa z małymi dziećmi nie stanowiły jakiejś szczególnej skrajności wśród wędrujących między półkami o najróżniejszych nocnych godzinach. Z tego czasu, oprócz socjologicznej obserwacji, pozostał mi jeden autowniosek - nie nadaję się do pracy w trybie zmianowym przewidującym "nocki". Rzędem pracowałam maksymalnie cztery i czwarta to już był zgon. Ledwo wiedziałam, jak się nazywam... Było to zapewne związane z ogromną troską rodziny, która mimo mojej nocnej aktywności, nie chciała, żebym bezproduktywnie traciła czas w dzień w związku z odsypianiem. Rodzinie ułatwiało zadanie nasze mieszkanie "na kupie". Po którymś z kolei "cicho, niech się wyśpi", wypowiadanym w najlepszym razie teatralnym szeptem, po prostu się poddawałam i wstawałam. Ale niechęć do normalnej pracy zarobkowo-przymusowej o takiej porze mocno we mnie ugrzęzła. Dzięki temu molochy konsumpcyjne przestały doświadczać mojej obecności nocą. Do czasu.

Parę miesięcy temu nawiedzili mnie w celu spożycia pizzy moi bardzo dobrzy znajomi - Ewelina i Maniek. Że nie są normalni, bez problemu (i bez alkoholu!) dali się namówić w środku nocy na skręcanie regału książkowego. Brakowało tylko narzędzi. Ale co za problem podjechać do supermarketu i kupić skrzynkę, jakieś śrubokręty i inne dziwne rzeczy? No żaden problem! Ewelina została jako babciny anioł stróż, a ja o północy zastanawiałam się, jaką skrzynkę na narzędzia do domu sprowadzić. Dzięki temu regał skręcony został, na co czekał już czas pewien. Zrezygnowaliśmy jedynie z wiercenia w ścianach. Mogłoby się to trochę sąsiadom nie spodobać...

Ostatnio jednak znów miałam okazję zawitać nocą do sklepu. Zakupy tym razem były bardziej przyziemne - jakieś zabijaki bakterii, ścierki i inne chemiczne przyjemności. Dla odmiany kursowałam między półkami z bratem Mańka i Mańkiem. I stwierdzam, że nocne zakupy nie są złe - nie trzeba nikogo wymijać, cisnąć się w tych alejkach, czekać do kasy... Same zalety. Jedynie się trochę nie dośpi.

Ale niedosen można mieć także z powodów hobbistycznych. Np. teraz nie śpię, bo piszę. Czasem, a czasem często tak mam, że w nocy lepiej mi się pisze, niż w dzień. Najcudowniej jak się taka lawina z pasją uruchomi (chociaż zaczynam się pilnować, co mnie martwi) i wówczas zamiast dziennika powstaje nocnik.

A jak się bardzo nie wyśpię, to potem wyglądam tak...



niedziela, 8 września 2013

Pocieszycielka strapionych

Na napisanie tego posta namówiła mnie J. zaraz po tym, jak doświadczyła po raz kolejny mojego daru.

Mam taką umiejętność, dar, charyzmat (jak zwał tak zwał), że jak pocieszam to od razu taki podmiot pocieszenia staje na nogi. Równe. I wówczas zazwyczaj słyszę tego potwierdzenie w słowach: "Ty to potrafisz człowieka pocieszyć". Oczywiście dar mój tylko dla najbliższych jest przeznaczony, gdyż delikatność walca drogowego z jaką rozjeżdża strapionego, mogłaby zabić nieprzygotowanego, a na pewno pogrążyłaby go w otchłani* rozpaczy.

Np. J. już wie, że z bałaganu w chacie się nie wygrzebie. Skoro ja w nim tkwię od 5 miesięcy (a to tylko mieszkanko), to ona w swoim domu będzie go karmiła pewnie latami ;P.

Z M. (tak, tą wspominaną w kontekście najwspanialszego dżemu na świecie) była inna sytuacja. Gdy poważnie i nieodwracalnie uszkodzony został jej samochód i największe emocje opadły (mam jeszcze jakieś okruszyny empatii), pocieszyłam ją, że jakby przelicytowali jej dom, to mogą wtedy w tym samochodzie zamieszkać. M. zna troszkę mój czarny humor, często ujawniający się także w kontekście zdarzeń losowych własnych, więc wybaczyła mi brak miłosierdzia.

Sytuacje takie są liczne,drobne, wplatane w rozmowy, wydarzenia i strapienia, ale więcej nie pamiętam... Pocieszenia mijają jak mijają strapienia, by zrobić miejsce następnym. Lotne jak dmuchawce (przykład dorabiania ideologii do obrazka) ;-).




P. S.

Post jest krótki, bo muszę zacząć pisać "takie tam" i mam czas do 15 września, a pomysł jeszcze nie do końca posiada ręce i nogi. W sumie to na razie zarodek pomysłu, który musi szybko dojrzeć i nabrać kształtu. Ale "niech się dzieje wola nieba...".

* Miłoszowe o otchłani. Bo całkiem niedawno się dowiedziałam, że to Miłoszowe jest:
http://www.youtube.com/watch?v=903GZKqeBeQ


czwartek, 5 września 2013

Zakorzenienie

Mieszkam w zapyziałym, prowincjonalnym mieście, które z różnym skutkiem próbuje się szczycić pewnymi kwestiami, co jednak w niczym nie zmienia jego prowincjonalnej pozycji. Jest to jedynie poprawianie sobie samopoczucia, że mieszka się w nieco lepszym miejscu niż jest faktycznie.

W moim mieście można w środku nocy przejść się głównymi ulicami i spotkać jedynie uliczne latarnie. Bez jakiegokolwiek towarzystwa, które mogłoby je podpierać - żeby nie było wątpliwości. Dzieje się tak dlatego, ponieważ zjeć i wypić w dobrym towarzystwie (świetnie się przy tym bawiąc), można wyłącznie we własnym domu. W ten sposób każdy mieszkaniec prędzej czy później może znaleźć się w sąsiedzctwie najlepszego klubu, mając go np. za ścianą albo pod podłogą.

Czasem może się wydawać, że tutaj prawie w ogóle nie ma mieszkańców, a pozostali jacyś degeneraci lub sentymentaliści, którzy nie chcieli się stąd wynosić lub też nie mieli dokąd powędrować. Ale nie! Nasze miasto jest pełne ukrytych tubylców. Tylko w zwykłych okolicznościach i szarzyźnie życia znaleźć ich jest trudniej niż Wally'ego. Niekiedy zdarzają się jednak sytuacje, które motywują mieszkańców do wyjścia na ulicę i wówczas oni sami są zadziwieni, że jest ich tak wielu. Takim zdarzeniem jest np. powódź. Jest to mniej lub bardziej tragiczne (w zaleźności od odległości domu od rzeki). Jednakże tragiczność chwili nie przeszkadza w podziwianiu poziomu wody w rzece. Zwłaszcza, że w pobliżu jest makdonald.

Inną, nieco mniej tragiczną okolicznością ściągającą tłumy na ulice, że aż chodniki trzeszczą, jest lokalne święto narodowe, jakim jest powrót pieszych pielgrzymów z Częstochowy. Tak, a co! Mamy taką fanaberię, że u nas pielgrzymi nogami wracają. Po pierwsze jest bardziej ekologicznie. Po drugie - jest dłużej. Moment ten nazwałam tragicznym, gdyż tłum wypoczętych i czystych ludzi wita mniejszy tłum - częściowo okaleczony, obandażowany, a w całości brudny, spocony, śmierdzący i zmęczony. Żeby było barwniej, pierwszy tłum płacze, a drugi cieszy się, śmieje i skacze. Ogólnie atmosfera jest podniosła, przejście głównymi ulicami odbywa się w blaskach chwały i wśród rzucanych naręczy kwiatów. Kto nigdy tego nie doświadczył, nie poznał z bliska - nie zrozumie. Przez doświadczenie z bliska mam na myśli samodzielne przemaszerowanie wśród tego aplauzu lub bycie matką/babką/ciotką/sąsiadką itd. osoby, która przez szereg dni zrywała się bladym świtem, żeby (niekiedy resztkami sił w kończynach dolnych) "robić" kolejne kilometry.

Zjawisko jest fenomenalne. I wcale go nie neguję, o co mogłabym być posądzona przez nieco niewprawionego czytelnika. Opisuję je jak opisuję, bo po pierwsze znam je aż nazbyt dobrze, a po drugie - kocham szalenie ten jedyny w swoim rodzaju klimat, którego inne miasta są pozbawione z przyczyn terytorialnych lub kulturowych.

Mieszkam w wyjątkowym miejscu. Miejscu wyjątkowym, bo w nim mieszkam.

środa, 4 września 2013

wszystko inaczej

wiem
nigdy nie zapleciesz mi warkocza
nie zgonisz za bałagan
nie zrobisz knedli
nie powiesz mi spojrzeniem - wariatko
nie wtulę się w twoje niewyobrażalnie chude ramiona

wierzę
zagadujesz świętych
zawracasz głowę Szefowi
zatroskana o mnie
jesteś bliżej
tak jak wtedy gdy chroniła mnie tylko twoja miłość

od sześciu miesięcy
trochę mniej boję się śmierci
bo można być zwykłym człowiekiem
i pięknie umierać

z zeszytem na kolanach
z ołówkiem
ze spokojem
prawdziwie świętym
gdy wieczność nie budzi lęku
ale
jest samą Miłością