Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

czwartek, 24 października 2013

Nieprzystosowanie

Spotykamy się
regularnie

gromadzą nas
przecież
urodziny
nasze
mężów
dzieci

siadamy
przy butelce
wina
lub czegoś
mocniejszego

miętosimy
obrazy wspomnień
aktualizując
bazę danych
wydarzeń obecnych
obojętnych
i nie
pełnych sukcesów
częściej - nie

zderzający się z rzeczywistością
jak z rozpędzonym suvem
jeszcze tacy
nieprzyzwyczajeni
do dorosłości
ze zdziwienia
otwieramy
szeroko
oczy

zupełnie jak dzieci.

środa, 23 października 2013

Co mam

Jest takie opowiadanie Małgorzaty Musierowicz pt. "Co mam". Wydane jako mała książeczka w serii "Poczytaj mi mamo" (genialna seria z charakterystycznymi małymi obrazkami na tylnej okładce). Z serii tej miałam różne książeczki, ale tylko tę zamęczałam tak skrupulatnie i konsekwentnie (wcześniej zamęczając nią Mamę - póki nie nauczyłam się czytać). Sentyment, miłość, wręcz uwielbienie do tego utworu pozostały mi do dziś. Uwielbieniem objęte są także ilustracje Wandy Orlińskiej. Obrazy dzieciństwa. Kartki tysiąckrotnie wertowane, przekładane i dlatego znane na pamięć. Jak sam tekst.

"Co mam. Mam sześć lat. Mam rodziców i rower. I mam siostrę w wózku.
Czego nie mam.
Zębów dwóch na dole. Podwórka. I przyjaciela".

(właśnie zdałam sobie sprawę, że mamy z Musierowiczową upodobanie do stawiania kropek  w miejscach, gdzie inni postawiliby przecinek - czyżby jej wpływ na mnie sięgał jeszcze głębiej? Do pisarskiego stylu? Intrygujące. Dociera do mnie, że nie tylko tematyka, ale właśnie także styl mnie w niej pociągały. Sprawiały, że wracałam. I wracałam. Choć wówczas dziedzina zwana stylistyką leżała daleko poza horyzontem mojego postrzegania świata literatury).

"Dlatego jest mi smutno. Może na to nie wyglądam, ale jest mi smutno, bo nie mam przyjaciela. Również jest mi smutno, że nie mam podwórka". Ale zamiast podwórka Andrzej ma jakieś substytuty. "A zamiast przyjaciela? Nic".

Ostatecznie Andrzej w zerówce poznaje Grześka. "Grzesio jest chudy, mały i tak zabawnie mówi" (brzmi trochę znajomo...). Nawiązuje się przyjaźń. Choć nie od razu. I nie łatwo, szybko i przyjemnie. Gdy chłopaki wracają ze szkoły, Andrzej wypierdziela się pod nogi starszemu Bartkowiakowi. "Bartkowiak ryknął śmiechem, a Grzesio na to: - Cicho, łobuzie! Taki stary, a taki głupi! - podał mi rękę i pomógł wstać". Ja też się wypierdzielam. Mniej lub bardziej z własnej winy. Albo tak po prostu. Bo tak. Ale mam przyjaciół. A oni mają ręce. I je podają. Niekiedy waląc przy tym w łeb. Albo strzelając z liścia. Ale podają.

I jest jeszcze On. Taki Jeden. Przyjaciel.

niedziela, 20 października 2013

Reputacja

Reputacja. Każdy jakąś ma. Dobrą albo złą. Albo zgoła nędzną. Większość wolałaby mieć tę pierwszą, trzymając się jak najdalej od ostatniej. Ale reputacja jest jak pozory - może bardzo mylić. I może w jednej chwili runąć jak domek z kart. Albo jak domek zbudowany na kupie piachu. Albo na gnoju. Bo reputacja nie ma nic wspólnego z normalnym życiem - może biec zupełnie obok niego i nigdy się z nim nie spotkać. Chyba że rzeczywiście jakieś wydarzenia nas z niej odzierają i stajemy przed innymi nadzy jak ta przysłowiowa lala. Lata STARANIA SIĘ idą bujać się w mrokach zapomnienia. Bo liczy się TU i TERAZ. A TU i TERAZ nagle wszyscy zobaczyli wielką kupę w naszej małej kuwetce życia. A do tej pory było, że taka ładna, czyściutka, piękniutka kuwetka. Tyle, że wszystkim pokazujemy się z wierzchu. Tak jest poprawnie politycznie. Uznaniowo. Bo tak nas wychowali, ukształtowali, wpoili. Że trzeba się STARAĆ. STARANNIE więc z zapałem czyścimy z wierzchu nasze kubki, misy, pudła, kuwety. Szorujemy. Do białości. Zaciskamy zęby i dalej szorujemy. I co? Szorowaniem gówna z własnego życia człowiek nie wywali. Jak było, tak jest. Ale STARAMY SIĘ dalej. Bo trzeba SIĘ STARAĆ. Ale przychodzi taki moment. Powieje wiatr. Przyjdą fale. Kuwetą zachybocze w jedną czy w drugą stronę. I nagle trach. Cała zawartość naszego sterylnego mieszkanka wypierdziela się i stoimy po pas we własnym gnoju.

Taka jest kolej życia. Jakby tak nie było, to nie istniałoby sformułowanie, że ktoś stracił reputację. Ale to jest jedna z najlepszych strat, której można doświadczyć. Odruch bezwarunkowy? Zgarnąć i zagarnąć, by jak najmniej osób się dowiedziało... Może nikt nie zauważył... Nikt się nie spostrzegł... Zapomną i będzie git. Nie! Niech to gówno leży i śmierdzi. Bo właśnie tacy jesteśmy. Nędzni. Ale właśnie takimi - dziećmi umazanymi własnymi odchodami - kocha nas Bóg. I przytula. Najmocniej jak się da. Mając gdzieś, że się uświni nami, prześmiergnie itepe.

Cieszę się bardzo, że do nieba nie wchodzi się za porządność, bo bym się nie załapała. A reputacja? No jeszcze w niektórych oczach ją mam. Niestety.

piątek, 18 października 2013

Co mnie jara

"Jesteś typową faziarą" twierdzi J. I muszę jej przyznać rację - jak mam na coś zajawkę, to dostaję na tym punkcie totalnego bzika. Wpadam wyżej niż po same uszy. Tonę w ambie. Myślę. Gadam. Komu się da. Kto się napatoczy. Wszystkim. Nie ma na mnie siły. Nie da się przede mną uciec. Jeśli kogokolwiek przedmiot mojej fazy nie interesuje, moje struktury po prostu tego faktu nie przyjmują. Bo jak można wraz ze mną nie uwielbiać, nie jarać się, nie zachwycać? Stan psychiczno-emocjonalny w takim momencie przekłada się także na fizjonomię - oczy mi błyszczą, głos jest czasem podniesiony. To jeszcze można przyjąć. Jednak energiczne odruchy bezwarunkowe mogą stwarzać pewne zagrożenie dla otoczenia. Ale tak już mam. Nie umiem inaczej. Jeśli mnie porywa, to tylko nurt silny, wciągający. Wielki wir.

Od pewnego czasu mam fazę na Panny Wyklęte - projekt Darka Malejonka i kilku wokalistek. Zaczęło się od "Jednej chwili" i Inki, o której już pisałam. Od kilku dni w pracy i w domu słucham kawałków z tej płyty. Wczoraj pozbyłam się parudziesięciu złotówek, by zaopatrzyć się legalnie w dwa krążki. Wraz z tekściarską książeczką. I wymęczam utwory. Jestem urzeczona. Mogę z nimi pisać. Nic nie robić. Będę też ćwiczyła (chyba...). Bo obiecałam J., że będziemy razem-osobno ćwiczyć. Bo to na różne rzeczy dobrze robi. I w ten sposób nieustannie przepływają przez mnie słowa. Coraz lepiej znane, coraz bardziej przewidywalne, ale niezmiennie zadające pytanie. Czy ja bym umiała tak jak one? Nie, nie śpiewać. Oddawać życie. Umierać. Ze strachu, z tęsknoty, z bólu. By ostatecznie umrzeć dla możliwej wolności (nie pewnej) swej Ojczyzny i tych, których nigdy się nie pozna. Być wierną własnym słowom. Nie wiem. Nie da się tego wyliczyć i przewidzieć. Ale zapada w serce pytanie, czy...

"Stanę na każde Twoje zawołanie POLSKO!
Po Bogu pierwsza, poza Nim przed Tobą nikt".


To jest zajawka muzyczna. Obok tej powyższej jest oczywiście Luxtorpeda, na której trzecią płytę czekam z niecierpliwością. Póki co zostaje mi mp3 z "dwójką", która towarzyszy mi, gdy się przemieszczam. Naprzemiennie z Pelanem (o. Augustynem Pelanowskim), "Gościem Niedzielnym" i jakąś książką "na topie". Jakoś tak zaczynają mnie bajerować ojcowie. Najpierw była już pewien czas temu Maria Campatelli i jej "Lektura Pisma z Ojcami Kościoła". Teraz wgryzam się w "Drogi niedoskonałości" Simona'a Tugwell'a OP, a czeka mnie jeszcze Bernard Sesboue z "Ewangelią i Tradycją". Gdzieś tam trochę z boku przewijają się nuty i klimaty Wspólnot Jerozolimskich. No ma coś w sobie ten Bliski Wschód. No ma. Jeszcze przeze mnie nie odkryty. To nie amba. Raczej taki "przyczajony tygrys, ukryty lew". Jak wyskoczy, jest w stanie pożreć mi mózg razem z sercem. Albo serce z mózgiem. Jak kto woli.

Serce jest jednak na tyle duże, a mózg wystarczająco pomarszczony, by organy te mogły się odradzać, gdy faza mija. Tak było z Tischnerem. Jak mnie wzięło, to wybazgrałam dwie prace - licencjat i magisterkę. Przez trzy lata nawijałam. Bonowicz w spódnicy. Sentyment i słabość dla ks. Józefa pozostały i jakiś rodzaj spojrzenia na rzeczywistość stał się także mój, ale już nie rzucam się na ludzi ze słowami "a Tischner powiedział".

W sumie to życie ze mną nie należy do łatwych. Zwłaszcza jak mnie "coś bierze".

Jest jeszcze Boże Słowo, ale w tym przypadku status związku wciąż nosi znamię: "to skomplikowane".

wtorek, 8 października 2013

(Nie)obecność

Przychodzisz
jakbyś nigdy nie odchodziła
w myśli nagłej
jak poranek

w moim geście
jakby zdjętym z ciebie
w sukience
której nigdy nie zobaczysz
w zapachu perfum

zawsze gdy tak bardzo wiem
co byś powiedziała
że aż słyszę twój głos

odchodzisz
gdy myśli fruną
ku innym światom
ale pozostajesz bliska
jak powietrze

jestem
zakorzeniona
w twojej nieobecności

i czasem myslę
czy tak będzie zawsze.

niedziela, 6 października 2013

Kaja

W nurcie spraw ważnych i błahych "zapuściłam się" nieco na blogu. Ale tematów do opisywania nie brakuje, gdyż rzeczywistość jest nieustannym ich dopływem. Ostatnio zajmują mnie kobiety. Może to się wydać trochę dziwne, ale taka jest prawda. Pierwszą już opisałam w poprzednim poście. Czas na drugą. Jest nią Kaja Godek. Mama Wojtka. Matka Polka - jedna z wielu tych, dla których zginęła Inka. I syn Kai - chłopiec z zespołem Downa, obywatel naszego kraju. Inka zginęła dla niego w takiej samej mierze, co dla jego mamy, dla mnie, dla mojej babci, a także dla gromady posłów o ujemnej inteligencji. Nie tylko emocjonalnej. Tak, dla nich także. Żeby w wolności mogli odebrać wolność grupie dzieciaków, u których przypadkiem zaistniała jakaś wada i wykryto ją przed ich urodzeniem. Mieli wybór i go dokonali. Nie wiem, kto czym się kierował, ale zostajemy przy starym. I już nawet o wynik głosowania nad ustawą nie chodzi tak bardzo. Choć coś ważnego mówi. Bardziej chodzi o atmosferę, jaką pani Kai zgotowali wykształceni, kulturalni, dobrze wychowani i w najwyższym stopniu cywilizowani posłowie.

Nie zajmuję się polityką. Nie śledzę za bardzo kto do kogo coś tam powiedział albo nie powiedział. Kto jaką miał garsonkę albo jej nie miał. Albo krawat. Buty. I inne takie. Relację z głosowania nad ustawą, która zapewniłaby prawo do życia chorym dzieciakom jednak obejrzałam. Kompetentna, kulturalna aczkolwiek stanowcza kobieta rozpierdzielała krok po kroku mity namnożone wokół kwestii zabijania dzieci przed ich narodzeniem. Za to banda chamów zachowywała się, jakby była na jakimś międzyosiedlowym meczu, podczas którego sędzia wykazał się brakiem poczucia przyzwoitości i uczciwości. Ogólnie przykre. Ale w sumie dobrze się stało, że z różnych osób będących na tej sali wylało się, co się wylało. Obaliło to kolejny mit - prolajferskiego motłochu i zrównoważonych oświeconych. Można było zobaczyć gdzie jest motłoch, a gdzie zrównoważenie.

Inka

Jakiś czas temu oglądałam świetny film. "Inka 1946". Naprawdę nazywała się Danuta Siedziakówna. Miesiąc temu minęła 85 rocznica jej urodzin. Dzięki temu, że kilkadziesiąt lat temu "zachowała się, jak trzeba", tych urodzin nie świętowała. Za to, że nie sprzedała dowódcy mimo tortur i pozostała wierna złożonej przysiędze, została zamordowana na tydzień przed swoimi 18 urodzinami przez NKWD.

Z Inką zetknęłam się już nieco wcześniej, ale zupełnie biernie i bez jakiejkolwiek refleksji. Powodem było graffiti. W moim zapyziałym mieście zdarzają się czasem takie fenomenalne rzeczy. Graffiti na murze w jednym ze skwerów upamiętnia poległych żołnierzy. Ktoś wpadł na pomysł, żeby wyróżnić w ten sposób właśnie Inkę. Idea mi się spodobała, ale co z tą Inką i co to za jedna, zupełnie nie wiedziałam. Pędu do zdobycia takowej wiedzy też nie poczułam. Nie rzuciłam się w Sieć, by wygrzebywać mniej lub bardziej istotne informacje, nie przekopywałam tomów papiero - i e-encyklopedii. Graffiti jak graffiti i jakaś tam żołnierka. Ale niedawno mój znajomy na popularnym portalu społecznościowym zamieścił link do teledysku historycznego o Ince. Teledysk do piosenki Kasi Malejonek "Jedna chwila" przygotował Instytut Pamięci Narodowej we współpracy z Fundacją Niepodległości oraz Michałem Wilczkiem i Grzegorzem Pastuszakiem. Teledysk jest genialny. Jak genialna jest historia Inki, do której wtedy sięgnęłam. Przede wszystkim przez wspomniany film.

Inka. Sanitariuszka 5. Wileńskiej Brygady AK. Nastolatka o niesamowitej sile ducha i charakteru. Zakochana. W ojczyźnie, w wolności, w Bogu. Należy do żołnierzy wyklętych. Bo wolała umrzeć. Choć to głupie takie. Mogła przecież zostać lekarzem i ratować życie ludziom. Albo prawnikiem. Policjantką. Księgową. Matką Polką rodzącą zdrowe i piękne dzieci - kolejnych obywateli naszej ojczyzny. I oni wtedy tymi lekarzami, prawnikami, inżynierami... I wnuki. I prarararawnuki. Tylu obywateli i obywatelek nie ma. Bo dla pewnej nastolatki ważniejsze było, żeby może inne matki Polki rodziły, ale za to w wolnym kraju. Tak po prostu. Żeby dzisiaj inne nastolatki (i ich starsze koleżanki) mogły z jasnym spojrzeniem i uśmiechem biec ulicą. Bez lęku. Niosąc marzenia i zmartwienia. Bo "to dla ciebie kropelka Polski, daj ją dzieciom, gdy nie wiedzą, o czym śnić". Jej śmierć to rzeczywiście kropelka. Nic więcej. Ale nie była to jedyna kropla - osobiste wybory żołnierzy wyklętych stworzyły morze. Morze wolności, z której dziś możemy czerpać całymi garściami.

Dobrze jest spojrzeć za siebie i zobaczyć, że to, co mamy, to nie jest jakaś darmocha i tani chłam, ale niezwykle cenny prezent od tych, co żyli chwilę przed nami. 

Film:
http://www.youtube.com/watch?v=B5262FDPrJY

Teledysk:
http://www.youtube.com/watch?v=QvqLy88OPJ4

Zdjęcia graffiti mam w telefonie, ale jakimś niezbadanym wyrokiem, są nie do odczytu :-(.