Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

sobota, 31 sierpnia 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 7 - Co się opłaca.

Zazwyczaj wygląda to tak:

Ktokolwiek: Jak się czuje babcia?
Ja (z przyklejonym uśmiechem nr 5): Dobrze.
Ktokolwiek: To ją pozdrów ode mnie.
Ja  (uśmiech nie opuszcza twarzy): Dobrze. Dziękuję.

Czasem strzeli mi do głowy głupota, żeby zaprosić kogoś takiego na kawę. Odpowiedzi zamykają się raczej w dość wąskim i przewidywalnym zestawie:
1. Tak, muszę was KIEDYŚ odwiedzić.
2. Nie mam czasu.
W wersji trzeciej następuje pożegnanie bez odpowiedzi na pytanie i błyskawiczna ucieczka z miejsca zdarzenia.

Ostatnio jednak trafił się tekst, który nawet mnie powalił, wbijając w fotel autobusu. Po zaproszeniu na kawę usłyszałam - Mam działkę.
No genialnie! W związku z faktem, iż powiedziała to osoba, którą babcia zna z pielgrzymki (Kościół, wspólna modlitwa itepe), to tym bardziej jest to urzekające. Inne znajome babci (też ze wspólnego pielgrzymowania) stwierdziły, że nie są babci koleżankami. Rozumiem, w jakim kontekście użyły tego sformułowania, ale w sensie ścisłym babcia koleżanek nie ma, bo nie żyją. Te żyjące okazują się niekoleżeńskie. W ten sposób nikt "nie łapie" się na legalne odwiedziny.

A co do tych nieżyjących. W sumie myślę, że babcia mogłaby w tym momencie liczyć na spotkania ze Stasią i Zosią. Gdyby chodziły po doczesnym świecie. Ale od iluś lat (Boże, ile?) znajdują się po lepszej stronie życia. Wcześniej spotykały się regularnie - w domach albo na Plantach. Nie znały się z kościoła, z pielgrzymek czy jakiejś innej sfery sakralnej (chociaż...). Ze Stasią babcia chyba pierwszy i ostatni raz w kościele była na jej pogrzebie. Znały się z chyba ze szkoły czy z pracy... I były koleżankami "od kieliszka" (że się tak wyrażę). Nie chlały, ale spotkanka ubogacane były i słodkościami i jakimiś trunkami w kulturalnych ilościach. I sądzę, że mogły na sobie polegać.

Wniosek nasuwa się sam, choć jest trochę smutny. Na szczęście tylko trochę smutny, bo jeśli weźmie się go do serca, może w życiu zaprocentować.

Żeby nie być gołosłowną i dać dobry przykład - z tymi, z którymi się modlę, z tymi też i piję (wyłączając kilkadziesiąt dni w roku, w których oddaję się abstynencji). I mam nadzieję, że jak będę stara i głupia, to nadal będę miała z kim się modlić i z kim pić.

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 6 - Rutinoscorbin.

Gdybym mogła przeprowadzić śpiewający dialog z Rutinoscorbinem, mógłby wyglądać następująco:
Ja: Jesteś lekiem na całe zło...
Rutinoscorbin: A ja będę twym aniołem...

Rutinoscorbin rzeczywiście jest lekiem o cudownych właściwościach. Leczy ból nóg, ból głowy, bezsenność, a przede wszystkim jest najlepszy na lekką hipochondrię występująca z niezbyt wysokim umiłowaniem spożywania prochów. Rutinoscorbin jest u nas lekiem pierwszej potrzeby i pierwszego zastosowania. Gdy nie działa, wówczas aplikowane są inne środki, bo świadczy to, iż ból nie był urojony.

Być może właśnie z powodu Ruti babcia jest taka wyrazista ;-).

sobota, 24 sierpnia 2013

Matka Boska Głodująca

I rzekł do nich: «Czy brak wam było czego, kiedy was posyłałem bez trzosa, bez torby i bez sandałów?» Oni odpowiedzieli: «Niczego» /Łk 22,35/.

Te słowa usłyszałam jakoś na początku pielgrzymki. Nigdy wcześniej nie zwróciłam na nie jakiejś szczególnej uwagi. Słysześ je musiałam, ale na pewno niezbyt wiele razy... Jednak kilka dni temu zawarło się w nich całe moje pielgrzymowanie. W sumie plecak był, ale z trzosem i sandałami to już akuratnie wyszło. I przez te kilka dni NICZEGO mi nie brakowało.

Zaczęło się dość zabawnie już 15 sierpnia na pielgrzymkowej wieczornej Mszy św. w Częstochowie. Przeciskam się przez tłum podczas rozdawania Komunii, wlepiam ślepia w posadzkę, żeby nikogo nie stratować, tudzież nie dać się stratować i nagle mój wzrok trafia na.... zielono-niebieskie zapieprzajki! Gdyby nie tłum, to bym chyba padła! Jezuch ma poczucie humoru, które potrafi rozłożyć na łopatki. Genialne tramople należą w dodatku do Epka, którą znam, więc już widzę oczyma wyobraźni mojej odpowiednią fotę w tym właśnie miejscu.



Chociaż pewnie gdyby należały do kogokolwiek innego, to zdjęcie i tak by było. Bo co za problem podejść do kogoś i powiedzieć: "Mój blog nazywa się jak twoje trampki. Mogę zrobić im zdjęcie?" W taki sposób można fajnych ludzi poznać. No ale przepadło, bo Epka już znałam...

Potem to już było coraz laepiej. Mięsa (kotlety panierowane, kabanoski, kiełbaski) dojadłam więcej niż w ostatnich dniach. Otoczona troskliwą i wymierną opieką mogłam skupić się na stronie duchowej. To odnośnie trzosa.

Trekingi się przeszły i nie wymiękły. Mimo braku sandałów moim stopom nic nie dolegało, co jest dla mnie dość satysfakcjonujące. Ale nawet jak zdarzały się lata, gdy szłam w sandałach będących totalną chińszczyzną, to chodziłam bez mięsa na wierzchu, więc co tam treki. Jedyny kłopot mógł być z deszczem, ale zakładałam, że jakimś pierwotnym sposobem sobie poradzę. Chyba jednak mógł by być problem, skoro Najwyższy zachował mnie od deszczu i zafunował wszystkim solarkę za free. Za to też jestem mu wdzięczna, bo blada byłam tego roku niemiłosiernie... A tu cztery dni i odpowiedni poziom brązu zaistniał. Gdy doszedł do punktu krytycznego, wystarczyło pobiec do Cioci działającej w Centrali, żeby poradziła jakimś zwyczajnym-niezwyczajnym specyfikiem. To odnośnie sanadałów.

Pielgrzymka, pielgrzymka i po pielgrzymce, ale jeść nadal trzeba. W sumie to do końca nie wiem, kto zaopatruje moją lodówkę - Bogu, Maryjka, Mama, Aniołowie? Trudno wyczuć. Ale jak dziś sprzątałam (a nie zdarza się to często, więc mam nadzieję, że utrzyma się do poniedziałku...), to zwróciłam uwagę na dwa gwoździe w ścianie koło lodówki. Na niższym zawisł więc kalendarz. Nad położonym wyżej chwilę się zastanawiałam. Okazało się, że najlepiej "pasuje" Maryjka z Częstochowy. I piszę do J. z pytaniem, jay nazywałaby się taka Matka Boska, co jest koło lodówki. J. odpisuje błyskawicznie: Matka Boska Głodująca. No i Matka Boska Głodująca ma teraz pod opieką moją lodówkę. Ja będę płaciła rachunki. W ten sposób słowa Ewangelii z początku posta pozostają nadal aktualne.

piątek, 23 sierpnia 2013

Jogging użytkowy i dygresja popielgrzymkowa

Praktycznie nie ma dnia, żebym go nie trenowała. Jogging użytkowy - moja pasja. Zamiłowanie do tego sportu ujawnia się w zbyt późnym wyjściu skądkolwiek i dokądkolwiek w przypadku, gdy wiem, że cel nie będzie biernie czekał, aż sobie do niego dospaceruję. Z racji trybu życia uparcie nie czekające cele są dwa - autobus i Msza św. Chociaż z tą "upartością" to lekka przesada, bo kierowca i ksiądz też się spóźniają niekiedy... Ale niestety brak na telefonie aplikacji z takimi danymi sprawia, że nigdy nie wiem, kto i kiedy się spóźni. Zostaje więc niezawodny jogging na użytek powyższy.

Trenowanie biegów na pewno ułatwiło mi "dobijanie" podczas ostatniej pielgrzymki. Na pielgrzymce "dobijanie", które zasadza się na "dobieganiu", zajmuje bardzo ważne miejsce. Bez "dobijania" marnowałyby się ogromne pokłady energii, które drzemią w pielgrzymie, a o których on bladego pojęcia nie ma, że istnieją. I dopiero konieczność "dobicia" budzi w nim taką siłę, iż człowiek ledwo idący przed chwilą, nagle biegnie, pędzi niczym sarnina, by zapełnić sobą dziurę!

Tak, pielgrzymka to czas paradoksów i doświadczenia, że "wszystko jest do góry nogami". Bo gdzie o poranku można usłyszeć w czasie rozmowy w męskim gronie pytanie: "Chłopaki, macie jeszcze podpaski?!" W ogóle największymi fanami podpasek są na pielgrzymce właśnie faceci. Może dlatego że kobiety przez cały rok obcowania z nimi wolą cierpieć z powodu nieco obolałych stóp? Nie wiem...  Ale fakt jest faktem - na pielgrzymce faceci kochają podpaski :).

Innym rodzajem lansu - tym razem dostępnego raczej kobietom - jest chodzenie wieczorem po mieście z ręcznikiem na głowie. Zważywszy, że przeważnie nocleg jest w mieście, a miejsce do spania szkołach z łazienkami o różnym stopniu atrakcyjności, najlepiej użebrać kilka minut pod prysznicem w jakimś tubylczym domostwie. Idzie się wtedy z minimalnym obciążeniem, czyli jakiś nieprzepocony ciuch, kosmetyczka i ręcznik - wszystko w łapkach, reklamówce lub worku od śpiwora (patent genialny, który muszę wykorzystać w przyszłym roku, jesli będzie okazja). Wraca się natomiast jeśli trzeba z ręcznikiem na głowie i jest to najzupełniej normalne. Taki wygląd świadczy jedynie, że mozna zbliżyć się do pielgrzyma na odległość liczoną w centymetrach, bo już nie śmierdzi. Ot co!



środa, 14 sierpnia 2013

Po co mi cokolwiek, skoro mogę iść lżejsza?

"Zamkną za mną drzwi
Nie zabiorę nic
Zamkną za mną drzwi
Nie zabiorę nic

I dopiero gdy zawoła Bóg
To pożegnam wszystkie te rzeczy i znów
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso..." 


Żem miałam nigdzie nie iść. Bez szans na jakiś nawet ułamek kilometra... Bez okruchów metrów w nogach. Ale coś tam się pomieszało, poprzeinaczało i chyba pójdę w długą (m. in. z Długim i resztą całą nie mniej intrygującą). Wprawdzie mam jedynie zdychające trekingi, zapuszkowaną rybę i zapuszkowany drób, ale nie lękam się. Pierwszy raz będzie tak, że "zamkną za mną drzwi" i "nie zabiorę nic". A jak trekingi padną w drodze (choć wierzę mocno, że dojdą do celu), to po prostu "pójdę boso, pójdę boso...". Jednego jestem pewna - przy moim olbrzymim uroku osobistym i charyzmacie wzbudzania miłości w sercach ludzi, głodować na pewno nie będę i zapuszkowana zwierzyna rozmnoży się w cudowny sposób.

I będę prababcię Kasię mogła ogarnąć westchnieniem... Bo pielgrzymka.


Na szlaku w razie trekingowej awarii, ratować mnie będą zapieprzajki :)

niedziela, 11 sierpnia 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 5 - Głosy



Pojawiły się, gdy Mama była w szpitalu. Były pierwszą zmianą, która rzeczywiście mnie zaniepokoiła. Babci rozmowy na "głosy", jeśli się pojawiały, miały miejsce zawsze w nocy. Trwały pół godziny, czasem godzinę. Babcia zmienionym, buczącym głosem prowadziła swój monolog skierowany przeciw mnie:

"Pójdę sobie, pójdę i mnie nie znajdzie. Obudzi się rano, a mnie haha nie będzie... Pójdę sobie, pójdę, może ktoś mnie weźmie, bo ona mnie nie chce, ona mnie nie potrzebuje..." Na to ja się odzywam, że jestem, żeby nigdzie nie szła. Babcia normalnym głosem odpowiada, że dobrze. Mija kilka sekund i na nowo "buczenie".

Póki trwało to kilkadziesiąt minut, można było przeżyć. Choć leżenie w łóżku z ciałem napiętym z przerażenia nie należało do przyjemności. Jednak gdy naszą historię dotknęło najpiękniejsze przejście do Nieba, jakie w życiu mogłam przeżywać, trafiły się dwie najstraszniejsze noce w babci wykonaniu. Pierwszą przegadała o "pójściu sobie" w większości, kolejną praktycznie w całości, fundując mi tym samym wygląd rodem z rodziny Adamsów. Nie wiem, jak przetrwałabym trzecią, ale temat nagle się "urwał", zakończył, babcia pozwalała mi się wyspać... I do momentu przeprowadzki - nic, cisza, spokój. Dla mnie szok. I wdzięczność, bo czułam, kogo mogę "winić" za tę natychmiastową i jakże owocną interwencję.

Teraz każda ma swój własny kąt. Z drzwiami, które można zamknąć, by każda z nas mogła wyspać się o swojej porze - ja w nocy, babcia w dzień. Nie wiem, jak wyglądają jej noce. Czy zdarzają się jej takie "wyskoki". Ale intensywne rozmowy "głosowe" prowadzi za to teraz w łazience - buczący: "nie, nie wolno ci tu siedzieć" itp., po czym normalny głos coś odpowiada (jest cichszy, więc nie dolatuje do pokoju). Za to babcia po wyjściu z łazienki oświadcza, że więcej tam nie pójdzie, bo KTOŚ ją stamtąd wyrzucił i tak brzydko do niej powiedział: "Wypieprzaj"..

Babcia do łazienki wraca (czasem już po krótkiej chwili, nawet bardzo krótkiej...) i na szczęście nie za każdym razem KTOŚ ją z niej wyrzuca.

sobota, 10 sierpnia 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 4 - Aktorka

Jest świetna. Doprawdy. Choć żadnej szkoły aktorskiej nie kończyła. Talentu swojego jednak nie rozrzuca na prawo i lewo. Aktorski kunszt przeznaczony jest jedynie dla tych, na których może zrobić porażające wrażenie. Zakłopotać, nabrać. Zgodnie z ewangelicznym przesłaniem, że nie rzuca się pereł przed wieprze, najbliżsi jako odbiorcy są pomijani w tej grze. Ale są jednocześnie niezwykle potrzebni. Jako środek do celu. Przedmiot gry. Ofiara, którą stroi się w kostium prześladowcy, kata, nieczułego opiekuna rodem z jakiegoś thrillera. Niestety z powodu zbyt rzadkich okazji do takich scenek, przykładów nie mam wiele. Z jakichś niewytłumaczalnych bowiem powodów i kierowana dziwnym zmysłem babcia na odbiorców swego przedstawienia wybiera osoby nieco starsze lub na takowe wyglądające. Młodzież do lat 30. (czy to według metryki czy zgodnie z wyglądem) nie jest brana pod uwagę. Jakby babcia podskórnie czuła, że naiwność człowieka jest wprost proporcjonalna do wieku i wraz z nim rośnie.

Sytuacja I:
Sobotnie przedpołudnie początku miesiąca. Zwyczajowo czekamy na Pana Jezusa, który ma przytruchtać na osoiołku-księdzu (kiedyś w takich okolicznościach nazywałam księdza środkiem transportu, osioł jest tworem jednego z księży i się przyjął). Przytruchtał. Z racji wakacji nastąpiło zastępstwo i zamiast dzieciaka przybył jego starszy kolega po fachu. I się zaczyna szopka. Wpuszczam księdza do pokoju, za nim wpuszczam babcię, która nagle z samodzielnie chodzącej po mieszkaniu istoty staje się super_hiper_niedołężną tkanką.
Ja: Idź.
Babcia (zbolałym, słabym głosem z wyrzutem w tle): Pomóż mi. Przecież wiesz, że dobrze nie widzę.
Ręka zawisa w powietrzu i trzęsącym się ruchem szuka mojego ramienia. Doprowadzam ją do wersalki, sugerując, żeby nie odgrywała cyrków przed księdzem, czy coś w tym stylu. Siada ciężko oczywiście, nadal trzymając się swojej wersji (wzrok jest kiepski, to się zgadza, ale nie na tyle, żeby wersalki nie widziała). Odpuszczam temat. Jest potwornie ciepło, a osiołek musi biec dalej.

Sytuacja II (występująca nie raz):
Niekiedy z babcią zostają inne niż opiekunka osoby. I czasem jest tak, że "wlatuję" na chwilę do mieszkania, żeby o umówionej godzinie taką doraźną opiekunkę zwolnić i razem z nią wychodzę, bo mam coś jeszcze do załatwienia. Babcia w obecności takiej pani, zwiedziawszy się, że będzie pozostawiona sama, wpada nagle w histerię i płaczliwym głosem woła: "Ja nie chcę być sama, ja nie chcę być sama, ja nie chcę być saaaamaaaaaa...". Konsternacja na twarzy kobiety murowana. Jedynym sposobem jest szybkie i sprawne wyprowadzenie danej osoby z mieszkania.

Podziwiam jej geniusz. Naprawdę.

środa, 7 sierpnia 2013

Okno na... sąsiadów

Przeprowadzki mają to do siebie, że zmieniając otoczenie, ciężko zmienić stare przyzwyczajenia. Przynajmniej tak to funkcjonuje w moim przypadku. Możliwe, że powodem tego jest fakt, iż uważam moje przyzwyczajenia za dobre. Przynajmniej dla mnie. Co do sąsiadów - nie mam informacji zwrotnych. W sumie nikt nie krzyczał jeszcze był zlazła z okna i nie zajadała śniadań tuż przed jego/jej oczami. Bo właśnie rozchodzi się o te "okna w okna".

Przez całe życie mieszkałam w jednym miejscu. Przyzwyczaiłam się, że budynek na przeciwko jest niższy (a w dodatku od wielu lat niezamieszkały z przeznaczeniem do rozbiórki) i nikt mi do mieszkania nie zagląda.To po pierwsze. Drugą sprawą jest odziedziczona po starszej kuzynce mania opalania się w oknie, siedząc na parapecie, z książką oczywiście (uporczywy brak balkonu z uporczywie świecącym nieustannie słońcem, gdyż caluśkie mieszkanie było umiejscowione od strony południowej świata). Parapet był niezbyt wygodny, ale miękka poduszka jakoś sobie z nim radziła. W przypływach nostalgii pojawiało się jednak marzenie o płaskim parapecie. I spełniło się ono na "nowym". Mam normalny parapet w moim pokoju, którego okno o poranku jest przesycone pierwszymi promieniami słońca (o ile takowe się pojawią). W korytku kwiatki o bliżej niezidentyfikowanej nazwie wyciągają swoje łodyżki w stronę światła. Sielanka. I jak w takich chwilach nie wskoczyć na parapet z kawą i śniadaniem? Nie jestem w wstanie się oprzeć. W takim nastroju chętnie powysyłałabym poranne uśmiechy sąsiadom. Jednak ich szczelnie zasunięte rolety nie stwarzają takiej sposobności. Cóż... Chyba tylko ja grzeszę otwartością.

Nie jestem typkiem spod znaku "co ludzie powiedzą", ale czasem nurtuje mnie ciekawość, jak ten mój poranny rytuał (łamany jedynie przez brzydką pogodę lub niespodziewane wypadki losowe typu - o, zgrozo - nie mam w co się ubrać) wygląda z ichniej perspektywy. Hmm...

Dżemik od M. (wspominanej już tutaj) zakończył swoją karierę w naszym domu dzisiejszego ranka związkiem z ostatnią kanapką. Nieutulona w żalu z tegoż powodu... (zarówno ja jak i kanapka).

niedziela, 4 sierpnia 2013

Zamykanie drzwi

zamykam drzwi
by nie słyszeć
tych samych pytań
listy
skarg i zażaleń
na które
nie ma rozwiązania
poza
(prze)trwaniem

zamykam drzwi
by w ciszy
po raz kolejny
spróbować usłyszeć Ciebie

jak zwykle się nie udaje

gaszę światło
by w mroku
po raz kolejny
spróbować Ciebie zobaczyć

jak zwykle nie wychodzi

dobrze że chociaż Ty
widzisz
słuchasz
tych samych pytań
listy
skarg i zażaleń
na które
nie ma rozwiązania
poza
Tobą

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 3 - Wafelek i inne pasje.



 
Wróciło. Po kilkudniowej przerwie babcia znów „suszy” ręcznik do rąk, rozkładając go częściowo na pralce, a częściowo na umywalce (przestrzeń między tymi dwoma obiektami jest niewielka). Zaczęło się, gdy ręcznik kiedyś był już nadmiernie mokry. Cóż, trudno żeby był suchy po dwudziestych któryś odwiedzinach w toalecie, myciu i wycieraniu rąk w niebywale krótkich odstępach czasu. I babcia postanowiła go w opisany wyżej sposób wysuszyć. I tak jej zostało. Bez względu na to, czy ręcznik jest suchy, wilgotny czy mokry. Ostatnio miała krótką przerwę w suszeniu i już, już myślałam, że jej przeszło. Ale któregoś z ostatnich poranków wchodzą do łazienki i… Jednak nie przeszło.

Swoją drogą sama łazienka również jest pasją. Do łazienki dobrze się chodzi, bo „jest prosta droga”. Ponadto w łazience jest zawsze jasno, nawet w nocy. A to za sprawą świecącej na niebiesko „jednowatówki”. Jedno z genialniejszych rozwiązań, jakie zaistniały „na nowym”. W łazience można „posiedzieć” i jest „dobra woda” w kranie. Nie tylko do rąk, niestety. Nie wiem, jak często się to zdarza, ale babcia lubi sobie golnąć kranówę.

W sprawach żywienia najpoważniejsza jest kwestia wafelka. Babcia pewnego dnia rozkochała się w wafelkach (wyłącznie orzechowe i bez czekolady – producent nie grał roli). I miała je kupowane, bo co mam jej nie dogodzić. Czasem, gdy sprawy wymykały się spod kontroli, potrafiła zjeść całą paczkę „od ręki”. Konsekwencje tej wafelkowej diety uwidoczniły się szybko i szybko zostały podjęte zdecydowane działania. Wafelek został zastąpiony jabłuszkiem (koniecznie z cukrem, inaczej się nie da), jogurcikiem itp. I się zaczęło:
- Ja chcę wafelka, wafeeeeeelkaaaaaaaa, waaaaaaaafeeeeeeeeeelkaaaaaaaaaa!!! Jesteś dla mnie niedobra, bo nie chcesz mi dać wafelkaaaaaa…
Chcenie wafelka odbywało się o różnych porach dnia i nocy. Potem jakby zapomniała… I znowu wróciło, ale tylko na dwa dni. Teraz ponownie jest spokój. Wafelek jest jednak na razie słowem zakazanym. A lodówkę wypełniają innego rodzaju przysmaki :).

piątek, 2 sierpnia 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 2 - Pielgrzym

"Babcia wykonana z rzetelnych i trwałych materiałów, która po drobnych naprawach i poważnych remontach jeszcze parę lat temu zachowywała tyle blasku i wdzięku, że kiedy przyjeżdżali do mnie z wizytą przyjaciele z odległych krain, prowadziłem ich właśnie do niej, bowiem to właśnie ona spośród wszystkich zabytków mojego północnego miasta wydawała się najbardziej fascynująca" /Jacek Dehnel, "Lala"/.

Fascynowała wielu. Urzekała. Poczuciem humoru, uśmiechem, radosnym spojrzeniem, pewną zadziornością potrafiła sobie zjednać ludzi w każdym wieku. Było to szczególnie zauważalne na pielgrzymkowym szlaku, którego wielokrotność jest na stałe zapisana w jej stopach. Te kilometry piachu, kamieni i asfaltu, które na zawsze włączyły się w krwiobieg. Mała, drobna, nigdy nie nosiła na sobie śladów dobrobytu w postaci jakiegoś tam tłuszczyku, ale ciągnęła za to za sobą swój urok osobisty. Jednocześnie ponad miarę twarda i jeszcze bardziej uparta. Zawzięta. Potrafiła z popękanymi pęcherzami na stopach wysiąść po kilku kilometrach z "trupiary" i iść dalej z krwią chlupoczącą w pepegu. A pęcherze chyba zawsze ją kochały. Przynajmniej odkąd moja pamięć cokolwiek z tych spraw rejestruje (jakieś urywki z popielgrzymkowej rekonwalescencji, potem obserwacje własne wychudzonego szczyla, który z pasją oglądał zabiegi na żywym mięsie). Do tego odporność na niewygody wszelkiego rodzaju, nie przejmowanie się pierdołami i kompletny brak wyrozumiałości wobec mamlasowatych, wychuchanych, delikatnych (tak, mam to więc po niej, albo z czasem to na mnie przeszło, "udzieliło się"). To ostatnie wyrażone ironią, ciętym żartem, ale podanym z klasą i z błyskiem w oku, co tym bardziej przysparzało jej wielbicieli. I wielbicielek.Niezrównana. Nie do zdarcia. Jak nikt inny wpływała na moją pielgrzymkową ambicję wleczenia za sobą nóg aż zęby całkiem nie wbiją się w asfalt. Wtedy można z bólem serca i połamaną dumą podwieźć tyłek te kilka kilometrów. Tak było zwłaszcza na początku. Potem zmądrzałam i zaczęłam liczyć siły na zamiary. A potem już nie musiałam liczyć, bo sił przybyło. I mogłam znów być twarda i harda. Jak ona.

W tym roku obie zostajemy w domu. Jak w zeszłym. I jak w poprzednim. Czyli znów przy figurce św. Józefa, która upamiętnia zmarłych pielgrzymów, nikt nie westchnie za prababcią Kasią.


Babcia Zosia podczas swojej ostatniej, 56 pieszej pielgrzymki w 2007 r.