Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

czwartek, 27 lutego 2014

Walka z wiatrakami

J: Ile waży ludzki mózg?
Monia: 5 gramów?

Tak, jest to prawda. Nie w sensie biologicznym czy anatomicznym, ale... egzystencjalnym. I z pewnym zastrzeżeniem. 5 gramów waży mózg kobiety. Reszta to emocje. Do takiego wspólnego babskiego wniosku doszłyśmy. Żart? Niestety, nie. Wiedzą to kobiety, skutków doświadczają faceci. Tudzież inne kobiety. Tudzież te same. Bo emocje się odbijają i walą rykoszetem. Bam. Bam. Bam.

"Drogie panie wy macie (...) rozwiniętą do nieskończonych granic swoją emocjonalność. I jak coś się dzieje, co budzi w was strach, to wy swoją emocjonalnością doprowadzacie to do fazy po prostu wybuchowej. (...) Wszystkie to macie. Drogie panie, musicie przyjąć, że macie popsuty system emocjonalny. Powaga. I to nie jest wasza wina, to są skutki grzechu pierworodnego (...). I nie chodzi o to, żeby teraz iść i się oskarżać: ale jestem głupia, w sensie ale mam tragiczny system. Nie. Tylko przyjmijcie to jako fakt - ten system chyba nie zawsze dobrze działa (...). Jedna prosta rzecz: nie wierzcie swoim emocjom. Nie chodzi o to - negujcie je. Nie. Tylko zderzcie je ze zdrowym rozsądkiem (...). Jeśli chcecie cokolwiek zrobić z tymi emocjami. W ogóle to jest robota nieskończona i nie do zrobienia, ale kiedy próbujecie coś z tym zrobić, próbujcie sprowadzać wszystkie rzeczy do faktów (...). Fakty, fakty, fakty... Trudne. Strasznie trudne". /o. Adam Szustak, Projekt Judyta/.

"Judytę" dostałam od Moni z okazji nadbiegających urodzin. I polecam serdecznie. Bo wszystkie to mamy. Emocje walą w nas niczym seria z karabinu maszynowego. Bez względu na to, czy zdajemy sobie sprawę z właśnie takiego naszego funkcjonowania czy też nie. Siła pozostaje ta sama. Ale jest pewna różnica. Niegdyś (w sumie jeszcze nie tak dawno temu), nim ogarnęłam ten temat w taki sposób, jak ujmuje to o. Adam, moją emocjonalność podsumowywałam bardzo prosto: jaka jestem głupia. Głupia. Głupia. I czarna rozpacz. Czarna wizja. Jedna wielka masakra. Jak wygląda to teraz? Emocjonalność się nie zmieniła, ale mówię sobie: spokojnie, to tylko emocje. To minie. Przejdzie. Przetrwaj. Wszystkie to mamy. Szczególnie to ostatnie jest niezwykle pocieszające ;-). Mnie to naprawdę bardzo pociesza, że nie tylko ja się muszę mordować z emocjami. Że nie tylko u mnie odbywa się ta rzeź niewiniątek. Ale i tak... strasznie trudne. Naprawić się nie da (tak do końca), a żyć trzeba. Można jednak ująć to w jakieś ramki logiki, rozsądku, faktów... Pfff...

"Judyta" jest do kupienia, natomiast inna konferencja: "Młodość mija, ja niczyja" jest za free... I tam też trochę o emocjach :-)

wtorek, 25 lutego 2014

Nadzwyczajnie szybkie rozwiązanie wątku powieści szkatułkowej

Wstawszy bladym świtem, zmobilizowana wewnętrznie, udałam się do miejsca pierwszego po papier numer 1. Poszło nadzwyczaj sprawnie i szybko, co nie zawsze w takich miejscach się zdarza. W dobrym zatem humorze ruszyłam na spotkanie z moim z zamierzchłych czasów dziekanatem. Humor miałam tym lepszy, gdyż każde spotkanie z panią Moniką jakoś pozytywnie na mnie wpływa, co stanowi chlubny wyjątek na mapie dziekanatów wszelkich, które zgrozą i odruchami wymiotnymi wzbogacają zazwyczaj studentów. Na miejscu okazało się, że dyplom mój uskutecznił sobie przeprowadzkę do archiwum i tam w spokoju sobie spoczywa. Plusem tej przeprowadzki było to, iż z obiegówką musiałam się udać tylko do jednego miejsca (Marika i tak musi przeczytać "Ptaśka"). Sprawa dość szybka do załatwienia. Archiwum jednak ma swojego opiekuna, a pana archiwisty w tym momencie na uczelni nie było. Ścignięty jednakże misją wydobycia z archiwowych odmętów mego dyplomu, miał stawić się na miejscu za godzinę. Miałam więc czas na spałaszowanie śniadania i wypicie kawy w domowym zaciszu, dokarmienie babci i powrót na uczelnię (oczywiście pieszo w obie strony - sorry, takie miasto). 

Po godzinie z kawałkiem stanęłam więc drugi raz tego dnia w drzwiach dziekanatu. Oprócz pani Moniki przywitały mnie nadzwyczajnie piękne, ciemne oczy. Jak się po chwili okazało należały do archiwisty. Gawędziliśmy sobie w trójkę całkiem miło, gdy składałam setki autografów na kolejnych dokumentach zdawczo-odbiorczych. Podziękowałam kilkakrotnie (mogłabym tak pół dnia dziękować, ale byłoby to już wtedy mocno podejrzane), zabrałam przykurzony oraz nagryziony dwu-i-półletnim ząbkiem czasu dyplomik (tudzież najróżniejsze 'dodatki') i udałam się znów do urzędu. Z braku jakiegoś fajnego grzdyla, czekanie w kolejce umiliłam sobie czytaniem "Rękopisu". Gdy przyszedł czas na mnie, szczęśliwym trafem wylądowałam na krzesełku przed panią, która wczoraj posłała mnie po uzupełnienie braków w mojej rejestracyjnej dokumentacji. - Aaa, ta pani, co dwa lata dyplomu nie odbierała - usłyszałam na początku. Zdałam więc wszelkie pisemne informacje o zasobach mojego wykształcenia i znów składałam setki autografów. Po tak odbytym rytuale zostałam zarejestrowana i tym samym stałam się legalnie bezrobotna. I dostałam prezent. Nie, nie od urzędu. Od Marcina Jakimowicza, który dziś napisał...

http://gosc.pl/doc/1897818.Kasa-spadla-z-nieba

poniedziałek, 24 lutego 2014

Finka numer trzy - głosowanie.

Post, który jest tutaj:

http://zielononiebieskiezapieprzajki.blogspot.com/2014/02/maa-i-ja.html

bierze udział w niezwykle szacownym konkursie o pierwszeństwo pióra (albo raczej klawiatury). Głosowanie jest otwarte. Pozwalam zatem powyć o wasze uznanie mego talentu i poświęcenie swego czasu, by oddać kliknięcie na mnie. Klika się tutaj:

http://szeptywmetrze.blogspot.com/2014/02/ja-gosowanie.html

Poz!


Powieść szufladkowa, czyli zostanie bezrobotnym nie jest takie proste.

Jedną z moich ulubionych powieści jest "Rękopis znaleziony w Saragossie" Jana Potockiego. Powieść dla prawdziwych hardkorów i hardkorek. Jest to typowa powieść szufladkowa. Opowieść w opowieści w opowieści... Snuje się opowieść, że ktoś spotyka kogoś, kto zaczyna opowiadać swą opowieść, w której spotyka kogoś, kto zaczyna opowiadać swą opowieść... itd. Co jakiś czas wracamy do poprzedniej opowieści. I poprzedniej. I poprzedniej. By w jednej opowieści spotkać kilku różnych opowiadaczy albo kilka razy tego samego opowiadacza np. Żyda Wiecznego Tułacza, który zaczyna swą historię chyba od pradziadka (umierałam nieustannie przez te kilka pokoleń opowieści) i snuje ją w odcinkach, co jakiś czas spotykany na kolejnych kartkach. Tak, trzeba mieć bystry umysł i silną wolę przeczytania. Moją motywacją był JG. No i jeszcze to, iż na sobie właściwy sposób bywam niespełna rozumu. Objawiło się to w spakowaniu do plecaka jednego tomu "Rękopisu" i wyruszeniu z nim na pieszy rajd po Jurze krakowsko-częstochowskiej. W górę. W dół. Po prostej. Był w plecaku. Plecak na plecach. Nieczytany. Bo kto czytałby taką powieść na rajdzie wśród sporej wrzaskliwej gromady i płynącego wieczorami bursztynowego płynu. Ale książka była. Telepała się wśród konserw, przepoconych koszulek, minimalistycznego ręcznika, pasty do zębów i jeszcze kilku niezbędnych drobiazgów. Zbędna wśród niezbędnych. Przeklinana przy każdym bardziej stromym wejściu. Na okazję zmęczenia czy kującej kolki. Żadnej innej książce nie towarzyszyło przelewanie hektolitrów potu. Powieść ta narosła więc w moim sercu warstwą sentymentu.

To była dygresja do głównego wątku. Bo dziś chciałam uczynić się legalnie bezrobotną. W sumie został mi ostatni tydzień. Najlepszy więc czas ku temu. Poszłam. Stanęłam w kolejce. Oczywiście w niewłaściwej. Właściwą na szczęście znalazłam. Dobrzy ludzie pomogli mi odnaleźć się:
- Pani musi wydrukować sobie bilet. O, tam.
- Musi pani mieć wypisany formularz. Są do odebrania w pokoju 135. Można wejść po to bez kolejki.
Wchodzę. Biorę. Wraz z wykazem dokumentów, które trzeba mieć. Oczywiście, że je posiadam. W zielono-niebieskiej (sic!) teczce. W dużym kartonie koło szafki. W pokoju obok kuchni. Zabieram więc bilecik (jeszcze się przyda) i zapewniwszy się wewnętrznie, że zdążę tutaj wrócić, nim obsłużą te 15 osób, które wyprzedziły mnie w biegu do rejestracji.

W domu wywalam zawartość kartonu i z zielono-niebieskiej teczki wydobywam wszelkie zaświadczenia, czego ja to już nie umiem. Albo co umiem. Co powinnam umieć. Zabieram całe to życiowe bogactwo. Idę. Ze świadomością, że jednego nie mam. Nie mam jakże cennego zapewnienia, iż jestem mgr'em bez kropki na końcu. Może się uda bez tego.

Lokuję się w poczekalni (tak, zdążyłam). Po chwili siada obok mnie grzdyl płci męskiej w wieku lat około dwóch. Pełna powaga i niebieski wzrok utkwiony we mnie. No to tkwimy tak w swoich wzrokach. Niebieskooki powagę traci dopiero pod koniec naszej milczącej wymiany spojrzeń i zostaję zaszczycona cieniem, śladem uśmiechu, który przemknął przez jego twarz niczym struś pędziwiatr.

Wchodzę. Nie posiadam jeszcze czegoś. I tu się zaczyna powieść szufladkowa. Papier nr jeden zdobędę w miejscu nr 1. Ale dyplom też być musi. Dyplom dostanę z uczelni, jak wypełnię obiegówkę, czyli odwiedzę z kartką A4 miejsce nr 1, 2, 3, 4... W miejscu nr 4 podpis dostanę, jak oddam książkę, która jest u Mariki, która odda mi ją, gdy ją przeczyta...

Puenta 1:
Nie mogę być legalnie bezrobotna, bo Marika nie przeczytała "Ptaśka".

Puenta 2:
Życie to literatura.


Urzekło mnie zdanie: "Zobacz świat na zielono i niebiesko..." Jaki PR dla mojego bloga :-)

niedziela, 16 lutego 2014

Pozorantka

- Jaaaaaaaaaaa, ile książek!!! A... jednak nie...


- Gdzie masz sól?
- No przecież jest w puszce po herbacie Lipton!


I kubek, który ma na sobie imitację sznureczka i karteczki od herbaty ekspresowej.


Może jeszcze elektryczne młynki do pieprzu/soli, których wciąż nie zaopatruję w baterie, bo jakoś mi to umyka.


Dom pozorów. Tak jakoś wyszło. Niezamierzenie.

piątek, 14 lutego 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 30 - Wiedza elementarna

Zważywszy, że świętujemy z babcią wtedy, gdy nikt nie świętuje (np. w poniedziałek bez okazji piłyśmy sobie wino o godzinie 2.10 w nocy czasu polskiego... znaczy... to był już wtorek - jak ten czas leci), to gdy wielu świętuje, my... też świętujemy. A co.


***
W okruchach słów
których tak niewiele pada na rodzinny stół
bo się w życiu już nagadałyśmy
w okruchach spojrzeń
rzucanych znad zadrukowanych kartek
lub kubka herbaty
w okruchach pocałunków
które lądują na twoim czole
w okruchach gestów
gdy odgarniam ci siwe włosy
otulam kołdrą po raz nasty
stawiam miseczkę zupy
kąpię

jest miłość

której wciąż się uczę

na pewno
na pamięć
na wieczność.

Pozycja wyjściowa do słuchania Słowa Bożego :-)



poniedziałek, 10 lutego 2014

Mała i JA

Nierozłączni. Nierozerwalni. Zespoleni. Zrośnięci w jeden, żywy organizm. Mała i JA. Z wierzchu. Z pozoru. Podobni do siebie. Jak dwie krople wody. Jak dwie okruszyny chleba. Jak... jak... dwa głośniki tej samej firmy? Coś w tym klimacie. Ale to tylko złudzenie, które bystrym i uważnym oczom aż nazbyt wyraziście się narzuca. Bo Mała i JA, choć idący ze sobą ramię w ramię, krok w krok, pędzą dwa odrębne byty. Kierując się przy tym totalnie odmienną filozofią życiową. Mała może nie jest jakimś mistrzem altruizmu, złotym medalistą w poświęcaniu się, ale skończonym egocentrykiem również nie jest. Miewa odruchy życzliwości. Chęci pomocy innym dopuszcza niekiedy do głosu. Ale problem zasadza się właśnie w tym "miewaniu" i "niekiedości". Bo jest JA. JA ma natomiast własną wizję, jak winno życie Małej się toczyć. Wyłącznie tak, by Małej było miło, słodko, wygodnie, lajtowo (JA tak naprawdę myśli w tej kwestii wyłącznie o sobie, wątpliwe dobro Małej jest tylko nędzną przykrywką). JA na domiar złego jest niezwykle sugestywne. Przekonujące. Z niezwykłą finezją rozkochuje Małą w swoich pomysłach. Taaa... Marzenie... Rzeczywistość jest o wiele prostsza:

Mała: Przydałoby się pozmywać... To już drugi dzień...
JA: Weź się nie ośmieszaj. Pozmywamy później.
Mała: Ok.

Albo:

Mała: Może zrobimy coś konstruktywnego?
JA: Pfff... Lepiej poudawajmy, że robimy coś konstruktywnego na fejsie.
Mała: Ok.

Mała w tej walce zazwyczaj ponosi sromotną klęskę. I na nic się zdaje przyjaciół bicie po łapkach i mówienie "Fe.. Fe... Ty okropna egoistko!" Popraw się. Napraw się. Oj, nie działa to dobrze na Małą. JA zaczyna chlipać, bo co ma robić po takim słownym klaskaczu? Mała bierze tedy JA za łapkę, siadają w kąciku i pocieszają się wzajem, że nie jest tak źle; że to JA ma rację, a inni są fe. Głupie babole. Pocieszajki pomagają wrócić do względnej równowagi. Bo nikt nie będzie Małej JA poniewierał. Wara.

JA ma jednak zażartego wroga. Wroga nie do zwalczenia. I na tym polu Mała nic nie może zrobić. Najwyżej musi zrobić. Herbatę na przykład. Bo wrogiem JA jest Babcia. Babcia potrafi zmasakrować i zmaltretować JA tak, iż Mała jedynie bierze zezwłok JA, ciągnie za sobą i robi tę cholerną herbatę. I ani piśnie. Chyba że w sobie. Dlatego JA nie znosi Babci. Ale Babcia ma na JA swoje sposoby. A właściwie jeden sposób - wytrwałość. Czyli wytrwałe dopominanie się o to, co jest jej akurat w danym momencie potrzebne.
Przykładowa bitwa wygląda następująco:

Mała i Ja siedzą w necie/czytają książkę/czytają gazetę/nic nie robią. Wstaje Babcia.
Babcia: Ktoś mi wypił wszystką herbatę.
Mała: Trzeba iść herbatę jej zrobić.
JA: Siedź cicho. Nigdzie nie idziemy.
Babcia (głośniej): Ktoś mi wypił wszystką herbatę!
Mała: Trzeba iść herbatę jej zrobić.
JA: Nigdzie nie idziemy.
Babcia (jeszcze głośniej z elementami zawodzenia): Nie mam herbaty!!!
Mała bez słowa wstaje. JA się jeszcze wyrywa. Próbuje zatrzymać. Coś powiedzieć. Za późno. Mała już robi tę cholerną herbatę.

Albo:

Wieczór. Babcia chce się potulić. JA chce poczytać. Mała kładzie się obok Babci. Myzia i jest myziana. JA się wierci i niecierpliwi. Babci jest dobrze. Bezpiecznie. Przytula do siebie rękę Małej. Jakby to była przytulanka z gałganków. Małej żal zostawiać. Wykręcać się z objęć. Ma w nosie poburkiwania JA.

JA zaczyna przechodzić pewien kryzys. Bolesny. Pertraktacje bowiem trwają coraz krócej. Bo Mała wie, że przeciąganie i odwlekanie nie prowadzi do niczego. Nic się tym nie uzyskuje. JA każdego dnia jest więc brutalnie kaleczone. Jak w tych opowieściach o ziarenku piasku, co to kaleczy małża i dzięki temu powstaje perła... Perła? Jaka perła? Samo kalectwo póki co. Siepanie. Rozcinanie. Krew chlusta na wsze strony.

Ktoś może pomyśleć, że jest to walka na śmierć i życie. I w pewnym sensie jest to prawda. Ale nie chodzi o to, by zgładzić JA. By się go pozbyć, wyrzucając za burtę życia. Nie. Trzeba tylko ustawić JA do pionu. Trochę ukrócić jego hulaszczy i rozrzutny  tryb życia. Niech się zacznie liczyć ze zdaniem Małej. Niech się wreszcie podporządkuje. Choć odrobinę. I do tego właśnie służy Babcia. Między innymi. Mniej więcej.



Kawa jest darem z dojczlandu. Mała, by się jej napić, musi wziąć słoik i tym samym stanąć twarzą w twarz z... ja! Nie z dumnym (durnym?) JA, tylko ze skromniutkim "ja".
Kawa też jest skromna. W smaku. Ale nie jest zła. Można pić, ja!

niedziela, 9 lutego 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 29 - Pierwotne walki o terytorium

Wiele rzeczy jestem w stanie znieść, ścierpieć; wiele elementów babcinego funkcjonowania po prostu mnie rozbawia. Choćby sytuacja z wczoraj. Od dwóch dni szukałam rękawiczek. TYCH rękawiczek. I znów to samo, czyli "szukałem wszędzie - nie ma, nie ma; patrzyłem wszędzie - nie ma, nie ma". Przyjęłam zatem wersję najbardziej prawdopodobną, iż porzuciłam moje rudzielce albo w kościele albo w jakimś sklepie. Nic to. Już zaczynałam przeboleweć stratę okrutną, aż... Wczoraj, gdy poprawiałam babcine poduszki, odnalazłam przy okazji rękawiczki. Ufff... Nie kościół, nie sklep, nie własny wszędobylski nieogar tylko babcia... Tak, takie sytuacje wywołują uśmiech na mojej twarzy. Co natomiast uśmiechu nie wywołuje? Odpowiedź jest krótka - łazienka. I nie chodzi tutaj o babcine kąpiele. Raczej o moje.

Przyznam, nie zawsze tak jest. Nie zawsze dostają apopleksji pod prysznicem, nie zawsze mnie wówczas "bierze" (dygresja: określenia są Mamine, z czego "apopleksji" dostawała Mama - z różnych powodów, także z mojego, natomiast mnie "brało". "Bierze cię? Bierze cię?" pytała Mama, gdy wpadałam w mniejszą lub większą furię z przyczyn najróżniejszych - od nieumiejętności odrobienia jakiegoś zadania matematycznego zaczynając, poprzez "nie mam się w co ubrać", a kończąc np. na rzucaniu blachą z ciastem, które nie wyszło. Blachę z ciastem Mama łapała w locie i po kłopocie).
Gdy babcia pozwala mi się wykąpać, jest ok. Czyli normalnie. Nie zawsze jednak tak jest. Bo gdy nie śpi, to często chce jej się siku, właśnie wtedy gdy ja się kąpię. I wówczas się zaczyna szopka, czyli jęki, zgrzyty, ponaglenia. Ona zgrzyta głośno ("ja muuuuuuuuuuuuuuuuuszę do łaaaaaaazienki..."), ja zgrzytam wewnętrznie (piiii, piiiii, piiiii...). I tak zgrzytamy sobie. Póki nie zwolnię tej cholernej łazienki.

Istnieją na szczęście pewne zabiegi-wybiegi. Np. naszykowanie babci solidnej porcji żarełka. Zajęta jedzeniem, nie będzie myślała o sikaniu (nie sprawdza się, gdy już wcześniej zdążyła się najeść). Albo wysłanie jej, żeby siku zrobiła, zanim pójdę się myć (nawet gdy utrzymuje, że jej się nie chce - bzdura, zawsze jej się chce). Najgorzej jest jednak, gdy jest w fazie nieustannej wędrówki: pokój, łazienka, kuchnia. Jak wpadnie w taki trans, to i trzy godziny potrafi przełazić, a w łazience jest wtedy co 5 minut (ostatnio z tym jednak nieco spasowała; mamy względny spokój). Apopleksji zatem nie dostaję nazbyt często, ale się zdarza.

Ktoś może jednak mi zarzucić, że znęcam się nad babcią (nie pierwszy zresztą raz), nie pozwalając się biedaczce wysikać. Przecież to nic takiego. Mogłabym jej pozwolić. To tylko moja babcia itp. Racja. Jak najbardziej. Się zgadzam. Tylko nie jest to problem natury fizjologicznej, ile egzystencjalnej. Przyznania sobie prawa do prywatności. Jakiegoś skrawka swojej przestrzeni. Swojego czasu. Być może jest to kompleks "pełnej chaty", mieszkania "na kupie", gdzie zawsze ktoś-coś-gdzieś. Nie wiem. Ale sądzę, że takie wygospodarowania sobie pewnych przestrzeni jest dobre dla własnego zdrowia psychicznego. Nawet kosztem dostawania co jakiś czas apopleksji.

czwartek, 6 lutego 2014

Dom Publiczny i Mała Otchłań Rozpaczy

Jestem w Małej Otchłani Rozpaczy (ok, byłam - po uraczeniu się obiadem u Brudnej zupełnie mi przeszło). Ale jeszcze trzy godziny temu jak najbardziej to sformułowanie należało do czasu teraźniejszego. Otóż po przeglądnięciu jakichś blogów czytelniczych rasowych czytelników wpadłam w psychiczny dołek pt. "Straciłam trzy i pół roku na nieczytaniu, pracując <zgroza> i <załamka>. I na nic tłumaczenie sobie, że kto nie pracuje, ten niech nie je i takie tam. Mam tyły. Jestem w ciemnym lesie. Ciemnej... No, wiadomo. I basta. To jest niezaprzeczalny fakt. Ujmujący (w znaczeniu ujmy, a nie chwytania za serce). Rodzący kulturalne wyrzuty sumienia.

Wiem. Ludzie mają większe problemy. Niż egzystencjalna zapaść z powodu kilku(nastu) nieprzeczytanych książek. Wiem. Jeszcze coś w życiu zdążę przeczytać. Wiem. A jednak.

Zaczęło mi trochę przechodzić, gdy w drodze do Brudnej zaczęłam wewnętrzne dywagacje. Oprócz tracenia czasu na pracę, w wyniku czego nie czytałam, traciłam jeszcze czas w sposób bardzo przyjemny. Traciłam czas na bycie z ludźmi. Przegadywałam ten czas, przepijając go najróżniejszymi płynami i przegryzając najróżniejszymi przegryzkami. Wszystko z ludźmi. Może nie z wieloma. W sumie w ogólnym rozrachunku z nielicznymi. Ale uzbierałoby się wiele godzin - przesiedzianych, przespacerowanych, prześmianych, przemodlonych. Godziny liczone na tony.

Od niespełna roku mieszkam w Domu Publicznym. Takim uczyniłam moje mieszkanie. Domem Otwartym, o jakim zawsze marzyłam. Z herbatą i darmową kafejką internetową. Gdzie czasem trzeba przyjść z własnym obiadem, żeby się używić. Gdzie się nie dzwoni, bo dzwonek od wprowadzki nie działa. Można pukać. Albo po prostu wchodzić, bo jak jestem w domu, to często nie przekręcam zamka/nie przekluczam drzwi (wyboru zwrotu można dokonać na podstawie regionu, gdzie się wychowało). Gdzie można przejrzeć najnowszy numer lokalnej lub ogólnopolskiej gazety katolickiej. Pobyczyć się. Posłuchać jakiego audio lub video nagrania. No normalnie. Jak w domu.
I mogłoby się wydawać, że nie mam prywatności; że ciągle się ktoś szwęda, snuje, nachodzi. Ale nie. Choć nikomu nie zabraniam przyłażenia, a wręcz wolę spotkać się u mnie, bo wiadomo - mam wtedy babcię na oku i pod ręką, to mam dużo czasoprzestrzeni własnej. Nieadekwatne to, ale tak właśnie jest.

I nie musi dzisiaj mój dom być bukowy i wciśnięty między górskie szczyty (choć kiedyś mógłby być), by "dla wszystkich były drzwi otwarte". Bo taki jest mój dom. Bo taki jest mój dom.


Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 28 - Kaktus i telefon

Babcia nie przestaje interesować się otaczającą ją rzeczywistością. Na szczęście jej empiryczne doświadczanie świata zewnętrznego nie przeradza się w pragnienie organoleptycznego z nim kontaktu. Chociaż wyobraźnia Brudnej pracuje, rozpościerając przede mną różne dziwne scenariusze. Ale o tym później.

Jestem w pokoju. Nagle dobiegają mnie z kuchni jęki spośród których w miarę zbliżania się do obiektu zaczynam rozpoznawać słowa, a nawet całe zdanie: "Jak to odblokować, jak to odblokować, jak to odblokować..." Patrzę. Babcia pochylona nad moim telefonem komórkowym, próbuje rozkminić pierwszy etap wejścia z nim w relację, czyli odblokowanie. Mówię: "To jest mój telefon, po co chcesz go odblokowywać?" "Nie wiem" - odpowiada babcia. Odbieram i zmieniamy punkt zainteresowania.
Minęło chyba ze dwa dni i ta sama sytuacja. Jedynie babci się "myrdnęło" słowo i mówiła: "Jak to zablokować, jak to zablokować, jak to zablokować...". Przyznaję, zanim zobaczyłam, że jednak telefon jest zablokowany i tylko słownictwo nieadekwatnie użyte zostało, ciśnienie z lekka w górę poszybowało. Mam nadzieję, że nie uda jej się przypadkiem ten zabieg. Finał takiego manewru jest nie do przewidzenia. Włączając w to zadzwonienie do kogokolwiek z listy kontaktów...

Dwa dni temu, obudziwszy się i udawszy się do kuchni, zobaczyłam mały kopczyk ziemi znajdujący się koło doniczki z kaktusem, czego dnia poprzedniego nie było. Nie wiem, co babcia przez noc chciała wykopać/zakopać, skoro wszystko do można było w tym domu uśmiercić, uśmierciłam już dawno (poza kaktusami oczywiście; i może bazylią, która wbrew logice świata przyrody walczy jeszcze o życie). No, ale trupów żadnych w domu nie ma. Więc co? Brudna insynuuje, iż babcia podjada ziemię i że lepsze to niż gdyby miała zjeść mi telefon (nie ukrywam - miałam taką wizję: znajduję telefon wylizany do czysta...).

Inna teoria Brudnej głosi, że babcia mogłaby mi kiedyś zakopać telefon. Moje oblicze, kiedy słucham dobiegającej spod ziemi muzyki, rzeczywiście mogłoby wyglądać interesująco.

wtorek, 4 lutego 2014

Bez tytułu

Od wczoraj nastąpiło przemeblowanie. Życiowe. Już nie biegam w zastraszającym tempie za uciekającym autobusem. Zamiast tego mam poranne zakupy na luzie. Zamiast śniadania w autobusie mam śniadanie jedzone przy kuchennym stole. Kawę z termicznego kubka wypijaną również w autobusie, zastąpiła kawa w ulubionym kubku. Biurko w biurze zamieniłam na zmywanie, pranie i ogarnianie babcinego frontu. Jest dziwnie. Inaczej. Przyzwyczajam się.

Nie ma jednak lekko. Zbieg zewnętrznych okoliczności, które dziś skopały moje cztery litery, pokazuje prawdziwość słów, na które niedawno się natknęłam (dzięki fejsbukowej działalności FaceBoga):

"Chrześcijanin to nie jest człowiek sukcesu, chrześcijanin to człowiek dobrze przyjętej porażki" /ks. Grzegorz Zembroń/.

Porażka już jest. Czas na przyjęcie. Przyjęcie z przyjaciółmi oczywiście ;-).

A poważniej - rzeczywiście nieco łatwiej przyjmować porażki, gdy ma się obok przyjaciół.

I nie musi od razu towarzyszyć  temu przyjęcie. Chociaż może.


poniedziałek, 3 lutego 2014

Bo bekanie jest zarezerwowane dla przyjaciół

Nie jestem łatwym człowiekiem. Wiedzą to doskonale ci, którzy mnie znają. Początek relacji wygląda w ten sposób, że albo ktoś kocha mnie od razu albo ma ochotę mnie zabić. Też najlepiej od razu. Zdumiewające jest to, że do drugiego etapu znajomości ze mną częściej dostają się ci, którzy chcieli mnie zabić. I w sumie nadal chcą, ale chyba z braku takiej możliwości zaczynają mnie przy okazji kochać. Ewentualnie, co bardziej prawdopodobne, chcą mnie zabić i czekają na dogodny moment, a póki co spotykają się ze mną dla wina, pysznych herbat i/lub masochistycznej chęci doświadczania na własnej skórze mojego indywidualizmu (czyt. ogólnego nieprzystosowania do czegokolwiek) oraz egoizmu (czyt. ogólnego nieprzystosowania do kogokolwiek).

Z J. na dniach "stuknie" nam 11 lat. To była przyjaźń od pierwszego wyjazdu. Pierwszego spaceru, podczas którego relacjonowałam opowiadanie Sienkiewicza, gdzie bohater zarąbał żonę toporkiem ;-). A potem to już śmignęło - wśród dojrzewania, brnięcia przez kolejne szczeble edukacji i mniejsze lub większe kryzysy relacji damsko-damskiej. I nie tylko to.  
H. i Olki nie dostałam w pakiecie z J. Pojawili się w odpowiednim dla nich czasie i nie wyobrażam sobie bez nich przyjaźni z J.

Monia należy do grupy tych, którzy najpierw chcą pozbawić mnie żywota mego. Nasza przyjaźń zrodziła się później. Rodziła się długo i w bólach. W sumie dziwię się, że Monia nie zrzuciła mnie nigdy z urwiska, gdy bywałyśmy w górach, ani nie utopiła mnie w morzu podczas naszej dzikiej wyprawy do Kołobrzegu. Nigdy nie podała mi też trucizny w jedzeniu lub kawie, herbacie, gorącej czekoladzie czy winie, a przecież takich okazji miała mnóstwo. Zresztą teraz też potrafię rozbudzić w niej mordercze odruchy. Ale się dziewczyna powstrzymuje. Siłą woli ;-).




Powyższe zdjęcie upamiętnia wyjątkowy wyjazd do Karpacza. Wyjątkowy pod wieloma względami. Padało przez 6/7 pobytu w górach. Wstawaliśmy codziennie na 7.00 rano na Mszę. Mieliśmy siebie dość do granic ludzkich możliwości, a Aniołowie nie raz musieli nadrabiać nasz brak odpowiedzialności.

Przyjaźń? To jest wkurzanie się na siebie, które wynika z troski. Jednocześnie to jest to również wspólne picie wina na luzie, bo kończy się głupawką i wspólnym bekaniem przy totalnie głupiej komedii. Przyjaźń ma w sobie dużo trudu i dużo radości. To jest wierność mimo tego pierwszego, żeby to drugie mogło dochodzić do głosu. 

sobota, 1 lutego 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 27 - Akcja kolędowa, czyli jak wystraszyć ministranta

Akcja kolędowa rozpoczęła się w piątkowy wieczór. Przygotowania otworzył mały wielki protest anty kąpielowy. Babcia odmówiła stanowczo powstania z łóżka i udania się do łazienki. Późno było już i poziom cierpliwości mojej nie był jakoś szczególnie wysoki, więc po krótkich pertraktacjach z użyciem siły argumentu przeszłam płynnie do pertraktacji z użyciem argumentu siły. Najpierw zdzieram z niej kołdrę, zabieram koc oraz szlafrok i wszystko wynoszę do drugiego pokoju. Babcia kuli się na łóżku i straszy mnie rozchorowaniem się. Następnie zabieram się za babcię. Babcia spina mięśnie, sztywnieje, zapiera się i krzyczy. Mocuję się przez chwilę, aż wreszcie wśród jęków wysyłam babcię do łazienki. "Miunczy" tam przez chwilę, ale jak jesteśmy na finiszu, czyli oblewam ją ciepłą wodą, to już jest zadowolona. Zdobywam się nawet na wyrozumiałość i nieco przeciągam ten moment. Potem jeszcze moczenie nóg - koniecznie przy "kalafiorku" - oraz manikiury i pedikiury. Do paznokci w dużych palcach u nóg już od dawna używam sekatorów i siły fizycznej. I nawet nie kończy się rozlewem krwi. Babcia żałuje jedynie, że ma tak mało palców. Bo lubi to obrabianie.

Po tych wszystkich zabiegach pakuję babcię do łóżka. Choć twierdzi, że nie chce się jej spać, odlatuje natychmiast. Tak upływa pierwszy etap przygotowań.

Potem sobie sprzątam. I sprzątam. I sprzątam... Tak upływa drugi etap przygotowań.

Wstaję wcześnie. Nawet w miarę przytomna. Po jako takim ogarnięciu się, o 6.45 budzę pół bloku moim wyjącym odkurzaczem. Babcia śpi nadal. Budzę babcię. Budzę wcześniej, bo 1) Monia wpadła na genialny pomysł, aby z okazji kolędy babcia wyskoczyła z piżamy i wdziała jakieś normalne ciuchy; 2) wizyty osiołkowo-pasterskie mamy dwie tego dnia.

Budzę więc babcię i komunikuję jej konieczność przebrania się. Nie protestuje. Jestem w lekkim szoku. Ubiera się grzecznie w swoją ulubioną sukienkę (moją też - w sensie, że bardzo lubię babcię w tej sukience), w której kiedyś złożymy jej ciało do trumny. Mamie zresztą też dałam ulubione ciuchy. Nie wiem, czy to jest istotny element spraw pośmiertnych, ale jakby co - ja będę miała na nogach trampki. Mogę zastrzec to w testamencie.

Fota wyszła nieco niewyraźna, ale ważne, że jest sukienka :-)

Wracając jednak do głównego wątku. Ubieranie idzie sprawnie, więc w oczekiwaniu na pierwszosobotnią wizytę teamu'u Pan Jezus i ksiądz lądujemy w kuchni i czytamy urywki z ks. Jana Twardowskiego ("o, to jest o mnie" mówi babcia i czyta na głos: "Do wszystkich, którzy czekają na przyjęcie Komunii świętej przyjdzie Pan Jezus..."). Ksiądz przybywa i dowiadujemy się, że tego dnia spotkamy się raz jeszcze. Będzie u nas kolędował.

Nie minęło dużo czasu i zjawił się z dwójką ministrantów. Ksiądz wchodzi normalnie, natomiast chłopaki zatrzymują się przed progiem pokoju. Na wprost mojej "biblioteki". Stoją zbici w kupę i chyba lekko zbici z tropu. Pozwalam gimom wejść do pokoju. Robią nieśmiałe pół kroku. Po modlitwie wycofują się ekspresowo, że babcia musi ich gonić z symbolicznym "piątakiem".

Wiem, że mój pokój odbiega nieco od zwyczajności, ale żeby od razu miał peszyć? Powodów nie dostrzegam.