Wstawszy bladym świtem, zmobilizowana wewnętrznie, udałam się do miejsca pierwszego po papier numer 1. Poszło nadzwyczaj sprawnie i szybko, co nie zawsze w takich miejscach się zdarza. W dobrym zatem humorze ruszyłam na spotkanie z moim z zamierzchłych czasów dziekanatem. Humor miałam tym lepszy, gdyż każde spotkanie z panią Moniką jakoś pozytywnie na mnie wpływa, co stanowi chlubny wyjątek na mapie dziekanatów wszelkich, które zgrozą i odruchami wymiotnymi wzbogacają zazwyczaj studentów. Na miejscu okazało się, że dyplom mój uskutecznił sobie przeprowadzkę do archiwum i tam w spokoju sobie spoczywa. Plusem tej przeprowadzki było to, iż z obiegówką musiałam się udać tylko do jednego miejsca (Marika i tak musi przeczytać "Ptaśka"). Sprawa dość szybka do załatwienia. Archiwum jednak ma swojego opiekuna, a pana archiwisty w tym momencie na uczelni nie było. Ścignięty jednakże misją wydobycia z archiwowych odmętów mego dyplomu, miał stawić się na miejscu za godzinę. Miałam więc czas na spałaszowanie śniadania i wypicie kawy w domowym zaciszu, dokarmienie babci i powrót na uczelnię (oczywiście pieszo w obie strony - sorry, takie miasto).
Po godzinie z kawałkiem stanęłam więc drugi raz tego dnia w drzwiach dziekanatu. Oprócz pani Moniki przywitały mnie nadzwyczajnie piękne, ciemne oczy. Jak się po chwili okazało należały do archiwisty. Gawędziliśmy sobie w trójkę całkiem miło, gdy składałam setki autografów na kolejnych dokumentach zdawczo-odbiorczych. Podziękowałam kilkakrotnie (mogłabym tak pół dnia dziękować, ale byłoby to już wtedy mocno podejrzane), zabrałam przykurzony oraz nagryziony dwu-i-półletnim ząbkiem czasu dyplomik (tudzież najróżniejsze 'dodatki') i udałam się znów do urzędu. Z braku jakiegoś fajnego grzdyla, czekanie w kolejce umiliłam sobie czytaniem "Rękopisu". Gdy przyszedł czas na mnie, szczęśliwym trafem wylądowałam na krzesełku przed panią, która wczoraj posłała mnie po uzupełnienie braków w mojej rejestracyjnej dokumentacji. - Aaa, ta pani, co dwa lata dyplomu nie odbierała - usłyszałam na początku. Zdałam więc wszelkie pisemne informacje o zasobach mojego wykształcenia i znów składałam setki autografów. Po tak odbytym rytuale zostałam zarejestrowana i tym samym stałam się legalnie bezrobotna. I dostałam prezent. Nie, nie od urzędu. Od Marcina Jakimowicza, który dziś napisał...
http://gosc.pl/doc/1897818.Kasa-spadla-z-nieba
Great article! That is the kind of information that are meant to be shared around the internet.
OdpowiedzUsuńDisgrace on the search engines for not positioning this
submit upper! Come on over and visit my website .
Thanks =)