Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

poniedziałek, 24 lutego 2014

Powieść szufladkowa, czyli zostanie bezrobotnym nie jest takie proste.

Jedną z moich ulubionych powieści jest "Rękopis znaleziony w Saragossie" Jana Potockiego. Powieść dla prawdziwych hardkorów i hardkorek. Jest to typowa powieść szufladkowa. Opowieść w opowieści w opowieści... Snuje się opowieść, że ktoś spotyka kogoś, kto zaczyna opowiadać swą opowieść, w której spotyka kogoś, kto zaczyna opowiadać swą opowieść... itd. Co jakiś czas wracamy do poprzedniej opowieści. I poprzedniej. I poprzedniej. By w jednej opowieści spotkać kilku różnych opowiadaczy albo kilka razy tego samego opowiadacza np. Żyda Wiecznego Tułacza, który zaczyna swą historię chyba od pradziadka (umierałam nieustannie przez te kilka pokoleń opowieści) i snuje ją w odcinkach, co jakiś czas spotykany na kolejnych kartkach. Tak, trzeba mieć bystry umysł i silną wolę przeczytania. Moją motywacją był JG. No i jeszcze to, iż na sobie właściwy sposób bywam niespełna rozumu. Objawiło się to w spakowaniu do plecaka jednego tomu "Rękopisu" i wyruszeniu z nim na pieszy rajd po Jurze krakowsko-częstochowskiej. W górę. W dół. Po prostej. Był w plecaku. Plecak na plecach. Nieczytany. Bo kto czytałby taką powieść na rajdzie wśród sporej wrzaskliwej gromady i płynącego wieczorami bursztynowego płynu. Ale książka była. Telepała się wśród konserw, przepoconych koszulek, minimalistycznego ręcznika, pasty do zębów i jeszcze kilku niezbędnych drobiazgów. Zbędna wśród niezbędnych. Przeklinana przy każdym bardziej stromym wejściu. Na okazję zmęczenia czy kującej kolki. Żadnej innej książce nie towarzyszyło przelewanie hektolitrów potu. Powieść ta narosła więc w moim sercu warstwą sentymentu.

To była dygresja do głównego wątku. Bo dziś chciałam uczynić się legalnie bezrobotną. W sumie został mi ostatni tydzień. Najlepszy więc czas ku temu. Poszłam. Stanęłam w kolejce. Oczywiście w niewłaściwej. Właściwą na szczęście znalazłam. Dobrzy ludzie pomogli mi odnaleźć się:
- Pani musi wydrukować sobie bilet. O, tam.
- Musi pani mieć wypisany formularz. Są do odebrania w pokoju 135. Można wejść po to bez kolejki.
Wchodzę. Biorę. Wraz z wykazem dokumentów, które trzeba mieć. Oczywiście, że je posiadam. W zielono-niebieskiej (sic!) teczce. W dużym kartonie koło szafki. W pokoju obok kuchni. Zabieram więc bilecik (jeszcze się przyda) i zapewniwszy się wewnętrznie, że zdążę tutaj wrócić, nim obsłużą te 15 osób, które wyprzedziły mnie w biegu do rejestracji.

W domu wywalam zawartość kartonu i z zielono-niebieskiej teczki wydobywam wszelkie zaświadczenia, czego ja to już nie umiem. Albo co umiem. Co powinnam umieć. Zabieram całe to życiowe bogactwo. Idę. Ze świadomością, że jednego nie mam. Nie mam jakże cennego zapewnienia, iż jestem mgr'em bez kropki na końcu. Może się uda bez tego.

Lokuję się w poczekalni (tak, zdążyłam). Po chwili siada obok mnie grzdyl płci męskiej w wieku lat około dwóch. Pełna powaga i niebieski wzrok utkwiony we mnie. No to tkwimy tak w swoich wzrokach. Niebieskooki powagę traci dopiero pod koniec naszej milczącej wymiany spojrzeń i zostaję zaszczycona cieniem, śladem uśmiechu, który przemknął przez jego twarz niczym struś pędziwiatr.

Wchodzę. Nie posiadam jeszcze czegoś. I tu się zaczyna powieść szufladkowa. Papier nr jeden zdobędę w miejscu nr 1. Ale dyplom też być musi. Dyplom dostanę z uczelni, jak wypełnię obiegówkę, czyli odwiedzę z kartką A4 miejsce nr 1, 2, 3, 4... W miejscu nr 4 podpis dostanę, jak oddam książkę, która jest u Mariki, która odda mi ją, gdy ją przeczyta...

Puenta 1:
Nie mogę być legalnie bezrobotna, bo Marika nie przeczytała "Ptaśka".

Puenta 2:
Życie to literatura.


Urzekło mnie zdanie: "Zobacz świat na zielono i niebiesko..." Jaki PR dla mojego bloga :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz