Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

środa, 27 listopada 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 14 - Robótkowo

Mój kochany starszak już się zdeklarował. Siądniemy więc dania pewnego najbliższego z kolorowymi kartkami, kredkami, ołówkami oraz jakimiś ekscentrycznymi gadżetami i będziemy robótkować dla dzieciaków-starszaków z Niegowa. Może zamieszczę jakąś fotorelację z naszej działalności artystycznej? Hmm... Całkiem możliwe... Póki co to obie - ja i babcia - zapraszamy i zachęcamy do wzięcia udziału w tej robótce

Szczególiki znajdziecie tutaj:
http://bebeluch.blogspot.co.uk/p/robotka-2013.html

Do robótki! :-)

wtorek, 26 listopada 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 13 - Ja stąd wychodzę

Mamy prysznic. Niby nic nadzwyczajnego. A jednak. Przez szereg lat temat realizowała miska. Dziwne? Nie za bardzo. W XXI wieku w Polsce znam nie tak mało osób (w moim wieku), które na takim systemie się wychowało. Niektórzy funkcjonują tak do dziś. My z babcią prysznic mamy dopiero od "nowego", czyli od pół roku z hakiem.

Gdy babcia zaczęła mieć trudności z samodzielnym radzeniem sobie z czynnością, jaką jest mycie się, trzeba było opracować plan, który temat załatwiałby sprawnie i skutecznie. Tak żeby babcia była czysta i nie umordowana ponad miarę. Nauczyłam się więc z pomocą miski, umywalki i ręczników myć ją dokładnie i ekspresowo. Wprawdzie zalewało się w trakcie jakiś fragment kuchni wodą, ale efekt końcowy był zadowalający. Babcia nie myła się zbyt chętnie, ale nie miała wyjścia. Musiała ulec stanowczemu postawieniu sprawy przeze mnie (zawsze dziwiło mnie to, że jestem jedyną osobą, której domownicy się boją - od ludzi zaczynając, a na zwierzętach kończąc, ale jak to mówią: kogoś muszą się bać). Babcia zatem wyjścia innego nie miała. Zimą odpalałam wszelkie możliwe źródła ognia w kuchence i grzałam kuchnię na maksa, żeby babcia "nie umarzła". I jakoś to leciało.

Obecnie system jest o wiele prostszy. Wstawia się taboret pod prysznic, sadza babcię. Woda, mydło, woda, ręcznik. Wydawałoby się, że nic szczególnego. Ale pozory (jak wiadomo) mają tendencję do my(d)lenia. I miałam okazję się o tym przekonać, gdy ostatnio babcię kąpałam (odkąd zaistniał system prysznicowy obowiązkiem tym obarczałam Ilonkę).

Zaczynam od rozbiórki. Piżamę zwlekam z babcinego ciałka przy wtórze "tu jest zimno" (grzejnik rozkręcony na full). Umieszczeniu na taborecie towarzyszy "AaaAaaAaaaaaaa". Wodę dobieram taką "akurat", choć babcia przez większość życia lubowała się (jak miała takową okazję) we wrzątku.Teraz woda jest na pograniczu, a babcia krzyczy: "parzy, paaaaaaaarzy" i "AaaAaaaAaaa". Przestaję lać. Babcia: "Zimno. Tu jest zimno". Namydlam. "AaaaAaaaaaaaAaaaaaaaaaa". "Zimno mi. Ja stąd wychodzę!" Nie pozwalam. Spłukuję. "AaaAaaaaAaaaaaa". "Parzy". "Zimno mi". Gdy podczas polewania głowy wodą, leci jej ona po twarzy, babcia robi "Pfff... pfff.... pffff" i parska oraz pluje we mnie wodą. Nie wytrzymuję i zaczynam się śmiać, bo jest przeurocza.

Proces znęcania się kończy wytarcie ręcznikiem, a potem jest jedyny przyjemny element - rozczesywanie włosów. Oczywiście na początku trochę pisków i miauków, a potem pełne zadowolenia mruczenie. Lądujemy pleceniem warkoczyka.


środa, 20 listopada 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 12 - Mam misia i nie zawaham się go użyć

Zaczęło się w nocy z niedzieli na poniedziałek. Babcia rano musiała być na czczo. No to w nocy miała do picia wodę, której nie znosi. Rano była głodna, a jeść jej dać nie mogłam. Jakoś się jednak przemęczyłyśmy do 8.30, kiedy przyszła miła pani wbić się igłą w babciną żyłę i upuścić trochę juchy, jak to się u nas w domu mówiło.

Poszło dość szybko. Czyli następująco.

Pani szykuje strzykawę z igłą.
Babcia: Będzie bolało?
Pani: Trochę zakłuje.
Babcia pochmurnieje.
Ja: Mam przynieś misia?
Babcia: Umhm.
Przynoszę. Lewą ręką tuli do siebie miśka. Prawa ląduje na stole. Zdecydowanym chwytem przytrzymuję, żeby nią nie poruszyła i patrzę jak ciemnoczerwony płyn wypełnia strzykawkę. I po sprawie. Babcia niezadowolona, bo "miało nie boleć, a bolało". Dostała jednak wafelka za dzielność.

Dnia następnego odbieram wyniki. Wszystko w normie. Wygląda to naprawdę świetnie. Hemoglobina 13.1 tylko do pozazdroszczenia. Cholesterol jedynie leciutko ponad normę, ale zawdzięczamy to najpyszniejszemu sosikowi, do robienia którego talent mam po Mamie. I tłustym boczusiom. Tak, babcia jest fanką niezdrowych tłuszczy zwierzęcych. Ale nie będziemy eliminować ich z diety dla tych marnych 10 nadprogramowych punktów.

Niestety bardziej od boczku niezdrowa jest nienawiść, na którą nie znajduję lekarstwa. Mamy już dwie (ewentualnie trzy) takie osoby na liście, których babcia nienawidzi. Podejrzewam, że skrajne emocje mogą się pogłębiać i lista ta będzie się rozszerzała.

Ale i przez to przebrniemy. Chyba.


niedziela, 17 listopada 2013

Zawodowiec

Przychodzi w życiu taki moment, kiedy trzeba zabrać się za pisanie nieco innej publicystki. Publicystyki w zamyśle użytkowej i mającej przynieść owoce w postaci nowej pracy. Nie jestem w tym zbyt wybitna dlatego ściągnęłam do pomocy Martę (przyczynek do tegoż elaboratu - Marta w naszej znajomości zawsze była mózgiem wszelkich przedsięwzięć, a ja siłą sprawczo-wykonawczą; innymi słowy: Marta jest od myślenia, a ja od gadania). Marta pomocna w mojej bezradności okazała się niezwykle, zwłaszcza, że część edukacji mamy wspólną. I z pewnymi bólami powstało moje cv. Chociaż... Gdyby ewentualni pracodawcy dysponowali poczuciem humoru na moim poziomie, mogłabym poszaleć...*

Profil zawodowy mógłby głosić, iż mam nieodparty, wrodzony urok osobisty, który nie pozwala mi się przemęczać, więc tylko jeleń chciałby mnie zatrudnić.

Wykształcenie na każdym szczeblu wykształciło we mnie tak wielką odporność na stres, że naprawdę trzeba się natrudzić, by zmobilizować mnie do rozstania się z pernamentnym lajtowym podejściem do obowiązków (bo jakoś to będzie). Dzięki temu jestem specjalistą w wykonywaniu pracy "na wczoraj". Zawdzięczam to szczególnie studiom, które skutecznie wyleczyły mnie z resztek systematyczności (jeśli jakiekolwiek we mnie pozostały), a na pewno ją wykorzeniły i zasypały popiołem.

Doświadczenie mam równie bogate jak wykształcenie. Mam doświadczenie w użeraniu się z różnymi klientami-patafianami i nie przejmowaniu się ich wypaczonym podejściem do rzeczywistości. Potrafię jednak przejść ponad tym faktem i z radością w głosie mydlić im oczy. Najbogatsze doświadczenie mam jednak w tym, co zostało już we mnie wykształcone.

*Wszelkie podobieństwo cech jest przypadkowe.

środa, 13 listopada 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 11 - Ciekawość.

Postanowiłam się poświęcić. Z ciekawości. Wstałam więc wczoraj bladym świtem. Czyli o 6. Budzik nawalał Luxtorpedą wprawdzie od 5.30, ale z miłości do muzyki odczekałam te pół godziny. W miarę sprawnie się ogarnęłam i o 6.37 byłam w przychodni rejestrować babcię do lekarza. Rejestracja jest od 7.00, więc liczyłam na w miarę przyzwoite miejsce w kolejce. Pierwsze? Może drugie? Gdzież tam! Byłam. Znaczy babcia była. Siódma. I pierwszy raz w życiu żałowałam słuchania Luxtorpedy (przepraszam chłopaki, więcej grzechów nie pamiętam, ale postanawiam poprawę). Nie tracę jednak optymizmu. Dobrze będzie. Tak myślę. Lekarz jest od 8.00. Dam radę. Robię zakupy. Śniadanie i kawa w domu od nie-pamiętam-kiedy-w-tygodniu na siedząco, a nie biegająco. I o 8.30 jestem w przychodni. Tak, tak - ja, nie babcia. Bo to taki myk. No i grzeję krzesło. Usycham. Idzie potwornie wolno. Żalę się esemesowo J. I dalej umieram. Się poświęcam. A wszystko z ciekawości. Aż wreszcie czas mój nadszedł. Wchodzę. Bez problemów dostaję skierowanie dla babci na podstawowe badania. Choć czuje się rewelacyjnie. Ale już dłuższy czas nie miała robionych. I jestem ciekawa wyników. Na szczęście, by zaspokoić swoją ciekawość, nie muszę nigdzie babci ciągnąć - przydrepczą do domu. A babcia dostanie nagrodę za dzielność. Już jej obiecałam.

Z przychodni wydostaję się o 9.42. Pfff...

Magiczne słowo


Dziękuję? Nie, to nie to. Przepraszam? Proszę? Też nie ta bajka. O jakie magiczne słowo może zatem chodzić? No jest takie jedno... W sumie dwa. Ale jedno. Przydasię. Czyli przyda się. Skutków przydasiowego podejścia do życia mogłam doświadczać przez szereg lat w zagraconym i zapełnionym niepotrzebnymi przedmiotami mieszkaniu. Gdy ruszyła akcja przeprowadzkowa wszystko zostało wybebeszone, wyciągnięte i usunięte. Oczywiście wszystko, co nie potrzebne. Ewentualnie zostały rzeczy z dziedziny "nie mogę się zdecydować", do której należy to, co pewnie nigdy się nie przyda, ale żal się tego pozbyć (choć nie można ich określić żadnym z trzech P - pożyteczne, pamiątkowe, piękne). W naszym starym mieszkaniu zdecydowana większość przedmiotów nie spełniała zasad, które uzasadniałyby rację ich bytu po kątach, w szafach, szafkach, szufladach... Nawet więcej! Były często jednocześnie niepraktyczne, szkaradne i nie stanowiły żadnej pamiątki. Dlatego przy okazji przeprowadzki powstał ranking najbardziej zaskakująco zbędnych rzeczy :).

Pierwsze miejsce trzeba było przyznać wybijającej się dwójce:
- mojej niemowlęcej plastikowej wanience
- zapasowemu kloszowi od żyrandola

W wanience byłam kąpana czas niekrótki. Bo długo się w niej mieściłam. Wanienka została, bo się przyda... Mama "namaczała" w niej firany na przykład. Miłości do firanek jednak po Mamie nie odziedziczyłam, więc ich nie posiadam i mieć nie zamierzam.
W przypadku klosza sytuacja jest jeszcze bardziej beznadziejna. Żyrandol nigdy nie spadł, żaden z kloszy nigdy się w żaden sposób nie uszkodził (chyba nie miały prawa, były dość solidne), więc "zapasówka" leżała upchnięta w najciemniejszym kącie. I nawet nie wiedziałam o jej istnieniu.

Drugie miejsce można by określić wspólnym określeniem - "czego mamy w nadmiarze":
- tony wełnianych chodniczków i wełny w kłębkach
- okularów

Tak... Do niedawna babcia była pasjonatką robienia na drutach chodników, chodniczków, wycieraczek...Czego by się nie otworzyło, wypadały bezgłośnie podłużne potwory i atakowały czerwienią, wściekłą lub zgniłą zielenią, wszelkimi odcieniami niebieskiego. I tutaj też nic z tego na mnie nie przelazło. Ani pasji robótek w sobie nie znajduję, ani zakochania w pokładaniu na podłogach różnych popierdułek w mnie nie ma.
W przypadku okularów było zabawnie - znalazłam moje wszystkie. Taka okularowa 25-letnia historia życia. Zaczynając od tych pierwszych, których w wieku lat dwóch wytrwale nie chciałam nosić. Mama pewnie z sentymentu ich nie wyrzuciła. Ja już nie miałam takiego sentymentu.

Coś z przydasia we mnie jednak jest. I nie jest w stanie powstrzymać mnie nawet karcące pytanie J.: "Ale do czego ci się to przyda?!"
No nie wiem, do czego mogą mi się przydać dwa kartony kserówek ze studiów. Ale trochę kasy w nich jest... I może... Kiedyś. Do czegoś. Jednak.
Tak samo jest z podręcznikami z technikum - ocalały język polski i historia. Bo w tych od polskiego fajne utwory czasem są zamieszczone. A ten z historii fajnie napisany. Zeszyty od rachunkowości - jedyne z solidnymi notatkami. Taka skrzywiona forma sentymentalizmu. Dwa kartony książek, z którymi nie wiem, co zrobić, bo pazerne podejście do kartek otulonych okładką nie pozwala mi się ich pozbyć. Pójdą więc do piwnicy. Te kartony.

W nadmiarze miałam tylko kubki. Teraz ich ilość jest w normie. Mojej normie. Bo Gosia trochę zabrała po tym, jak je pakowała razem z mężem i synem swym i co chwilę słyszała: "K..., dużo jeszcze?" ;-). Taka puenta :P

sobota, 2 listopada 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 10 - Włamywacze

Wracam sobie wczoraj wczesnym wieczorem do domu. Niby nic niezwykłego. Otwieram drzwi na dole (posiadamy wynalazek zwany domofonem), wchodzę po schodach, przekręcam zamek w drzwiach. Do końca. Dalej się nie da. A drzwi jak zamknięte były, tak są nadal. Zaciął się może albo coś. Choć z tyłu głowy już rodzi się nieśmiała myśl, krążąca wokół skromnego słowa "zasuwka". Odganiam ją jednak, przekręcając to w jedną, to w drugą stronę klucz. Pukam. Nic. Pojawia się Brudna. Następnie Monia. Bo byłyśmy umówione. Pukamy. Wołamy. Jak nic zasuwka. Babcia zamknęła się od środka. Telefon do Gosi. Decyzja - wyważamy. Na szczęście zasuwka skromniutka, puściła od razu. Babcia smacznie śpiąca w pokoju. Za nic by nas nie usłyszała.

Uszkodzoną zasuwkę musiałyśmy nieco zdemontować.

Takie małe radości.

Tak w ogóle to chyba pierwszy raz włamywałam się do swojego mieszkania. Albo drugi. Jakieś wspomnienie sprzed lat wyłania się z mroków niepamięci. Że było coś takiego. Lata świetlne temu. W innym zupełnie czasie. I innej przestrzeni.

Planeta seryjnych samobójców

Każdego dnia. Niezmiennie. Wciąż na nowo. Odbieramy sobie życie. Jesteśmy w tym niestrudzeni. Nie zniechęcamy się. Nie poddajemy. Usilnie robimy wszystko, by zabić w sobie życie. Ale z jeszcze większą cierpliwością, wiernością i wiarą, że uda Mu się nas ocalić, przychodzi Bóg. Wyciąga ręce. Rozciąga je nad Ziemią, tą planetą samobójców (seryjnych w dodatku) i czasem aż do bólu rozdziera nasze życie, jak rozdarła się zasłona Przybytku, by wyrwać nas ze śmierci. I to jest całkiem poważna sprawa. Zupełnie serio. 

Może dlatego wraca w tekstach Luxów. Nie zabraknie tego motywu na ich nowej płycie. Bo powinien to być motyw przewodni naszego życia. Dobrze ukazują to słowa:

Synu bądź spokojny
Nie będzie żadnej wojny
Oprócz tej, która jest
Na życie wieczne i śmierć

Niektórzy pozwolili Bogu, by ich przeczołgał pod swoją ręką i dziś oglądają Go twarzą w twarz. Za nich dziękowaliśmy wczoraj. Dzisiaj modlimy się za tych, którym może zabrakło tej odrobiny. Czego z oczywistych względów nie wiemy. Ale mamy nadzieję.

Chyba nie mam większego pragnienia i większej nadziei niż ta, by Mama była w niebie. Póki co mam ufność, że Bóg dał radę. 

piątek, 1 listopada 2013

Zwyczajni niezwyczajni

Zaczęło się 7 marca 1986 r. Zawsze, kiedy później w kalendarzu czytałam imiona wpisane pod tą datą, miałam niezły ubaw. Perpetua i Felicyta. Co za imiona. I w tę datę moje urodziny się wpisały. No szał. Całkiem niedawno jednak z ust ks. bpa Grzegorza Rysia (Pan Bóg posługuje się nim jak zwrotnicą w moim życiu) usłyszałam, kim były kobiety o tych zabawnych imionach. Gdybym stała, to szczena by mi opadła. Ale leżałam na podłodze. Perpetua i Felicyta - pani i jej niewolnica. Młode mężatki. Gdy zostały uwięzione i przeznaczone na pożarcie przez dzikie zwierzęta, pierwsza miała malutkiego synka, a druga była w ciąży. Felicyta bardzo chciała zginąć ze wspólnotą, ale termin porodu przypadał po dacie wypuszczenia chrześcijan na arenę, więc by ją oszczędzono. Modliła się więc o wcześniejszy poród. A wraz z nią modliła się o to cała wspólnota. I rzeczywiście przed terminem urodziła córeczkę. Obie mamy zginęły razem. W sumie po ludzku - głupie baby. Osierociły maleńkie dzieci. Pozbawiły je matczynej troski, opieki, ciepła. A wystarczyło wyrzec się Chrystusa i pozamiatane. Świętości nie mierzy się jednak rachunkiem zysków i strat według ludzkiej logiki. Bo po stronie zysków jest tylko jedna pozycja - życie wieczne.


9 marca. Imieniny. I od jakiegoś tam momentu życia przeświadczenie, że to taki świecki przydział i żadna święta Katarzyna nie jest do niego przypisana. Trzeba było coś z tym zrobić. Np. adoptować sobie patronkę. Padło na Sieneńską. Bo zadziora taka. Ścigała listami duchownych, dygnitarzy i papieży. I wywalała im prawdę w oczy. Chociaż była analfabetką. No jak żadna inna mi podpasowała.


I żyłyśmy sobie we dwie. Ale przyszły studia. Praktyki w szkole. Lekcja o imionach w klasie czwartej. Przekopanie kilku różnych zbiorów żywotów świętych. I szok - mam patronkę "z dnia". Rozbieżność informacji na temat św. Katarzyny Bolońskiej jest imponująca. W sumie to już nie wiem, co i na jakim etapie jej życia się działo. Wspólnym mianownikiem jest fakt, iż przez ileś lat prowadziła życie dworskie. W pewnym momencie miała to jednak gdzieś i wybrała Chrystusa. Tak po prostu. Obie święte nie są męczennicami, czyli umarły, nikt ich nie ukamienował, nie wydał na łup dziczyzny czy inne takie. Ale inteligencji im nie brakowało. Oczywiście nie to jest powodem ich świętości. Raczej piękne życie zakorzenione w Bogu.

Mam ponadto spory sentyment do św. Franciszka z Asyżu, pewną sympatię do św. Dominika i skomplikowaną relację z Kosmą i Damianem. Lubię niezmiernie św. Nikodema - tego, co po nocy łaził do Jezusa na pogaduchy i kompletnie nie rozumiał, o czym ten Człowiek do niego rozmawia. Przepiękna rozmowa zarejestrowana przez Ewangelię. Jest jeszcze sinusoidalne zagadywanie do Maryjki i Józka.

Święci. Błogosławieni. Szczęśliwi.