Zaczęło się w nocy z niedzieli na poniedziałek. Babcia rano musiała być na czczo. No to w nocy miała do picia wodę, której nie znosi. Rano była głodna, a jeść jej dać nie mogłam. Jakoś się jednak przemęczyłyśmy do 8.30, kiedy przyszła miła pani wbić się igłą w babciną żyłę i upuścić trochę juchy, jak to się u nas w domu mówiło.
Poszło dość szybko. Czyli następująco.
Pani szykuje strzykawę z igłą.
Babcia: Będzie bolało?
Pani: Trochę zakłuje.
Babcia pochmurnieje.
Ja: Mam przynieś misia?
Babcia: Umhm.
Przynoszę. Lewą ręką tuli do siebie miśka. Prawa ląduje na stole. Zdecydowanym chwytem przytrzymuję, żeby nią nie poruszyła i patrzę jak ciemnoczerwony płyn wypełnia strzykawkę. I po sprawie. Babcia niezadowolona, bo "miało nie boleć, a bolało". Dostała jednak wafelka za dzielność.
Dnia następnego odbieram wyniki. Wszystko w normie. Wygląda to naprawdę świetnie. Hemoglobina 13.1 tylko do pozazdroszczenia. Cholesterol jedynie leciutko ponad normę, ale zawdzięczamy to najpyszniejszemu sosikowi, do robienia którego talent mam po Mamie. I tłustym boczusiom. Tak, babcia jest fanką niezdrowych tłuszczy zwierzęcych. Ale nie będziemy eliminować ich z diety dla tych marnych 10 nadprogramowych punktów.
Niestety bardziej od boczku niezdrowa jest nienawiść, na którą nie znajduję lekarstwa. Mamy już dwie (ewentualnie trzy) takie osoby na liście, których babcia nienawidzi. Podejrzewam, że skrajne emocje mogą się pogłębiać i lista ta będzie się rozszerzała.
Ale i przez to przebrniemy. Chyba.
Ale i przez to przebrniemy. Chyba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz