Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

środa, 13 listopada 2013

Magiczne słowo


Dziękuję? Nie, to nie to. Przepraszam? Proszę? Też nie ta bajka. O jakie magiczne słowo może zatem chodzić? No jest takie jedno... W sumie dwa. Ale jedno. Przydasię. Czyli przyda się. Skutków przydasiowego podejścia do życia mogłam doświadczać przez szereg lat w zagraconym i zapełnionym niepotrzebnymi przedmiotami mieszkaniu. Gdy ruszyła akcja przeprowadzkowa wszystko zostało wybebeszone, wyciągnięte i usunięte. Oczywiście wszystko, co nie potrzebne. Ewentualnie zostały rzeczy z dziedziny "nie mogę się zdecydować", do której należy to, co pewnie nigdy się nie przyda, ale żal się tego pozbyć (choć nie można ich określić żadnym z trzech P - pożyteczne, pamiątkowe, piękne). W naszym starym mieszkaniu zdecydowana większość przedmiotów nie spełniała zasad, które uzasadniałyby rację ich bytu po kątach, w szafach, szafkach, szufladach... Nawet więcej! Były często jednocześnie niepraktyczne, szkaradne i nie stanowiły żadnej pamiątki. Dlatego przy okazji przeprowadzki powstał ranking najbardziej zaskakująco zbędnych rzeczy :).

Pierwsze miejsce trzeba było przyznać wybijającej się dwójce:
- mojej niemowlęcej plastikowej wanience
- zapasowemu kloszowi od żyrandola

W wanience byłam kąpana czas niekrótki. Bo długo się w niej mieściłam. Wanienka została, bo się przyda... Mama "namaczała" w niej firany na przykład. Miłości do firanek jednak po Mamie nie odziedziczyłam, więc ich nie posiadam i mieć nie zamierzam.
W przypadku klosza sytuacja jest jeszcze bardziej beznadziejna. Żyrandol nigdy nie spadł, żaden z kloszy nigdy się w żaden sposób nie uszkodził (chyba nie miały prawa, były dość solidne), więc "zapasówka" leżała upchnięta w najciemniejszym kącie. I nawet nie wiedziałam o jej istnieniu.

Drugie miejsce można by określić wspólnym określeniem - "czego mamy w nadmiarze":
- tony wełnianych chodniczków i wełny w kłębkach
- okularów

Tak... Do niedawna babcia była pasjonatką robienia na drutach chodników, chodniczków, wycieraczek...Czego by się nie otworzyło, wypadały bezgłośnie podłużne potwory i atakowały czerwienią, wściekłą lub zgniłą zielenią, wszelkimi odcieniami niebieskiego. I tutaj też nic z tego na mnie nie przelazło. Ani pasji robótek w sobie nie znajduję, ani zakochania w pokładaniu na podłogach różnych popierdułek w mnie nie ma.
W przypadku okularów było zabawnie - znalazłam moje wszystkie. Taka okularowa 25-letnia historia życia. Zaczynając od tych pierwszych, których w wieku lat dwóch wytrwale nie chciałam nosić. Mama pewnie z sentymentu ich nie wyrzuciła. Ja już nie miałam takiego sentymentu.

Coś z przydasia we mnie jednak jest. I nie jest w stanie powstrzymać mnie nawet karcące pytanie J.: "Ale do czego ci się to przyda?!"
No nie wiem, do czego mogą mi się przydać dwa kartony kserówek ze studiów. Ale trochę kasy w nich jest... I może... Kiedyś. Do czegoś. Jednak.
Tak samo jest z podręcznikami z technikum - ocalały język polski i historia. Bo w tych od polskiego fajne utwory czasem są zamieszczone. A ten z historii fajnie napisany. Zeszyty od rachunkowości - jedyne z solidnymi notatkami. Taka skrzywiona forma sentymentalizmu. Dwa kartony książek, z którymi nie wiem, co zrobić, bo pazerne podejście do kartek otulonych okładką nie pozwala mi się ich pozbyć. Pójdą więc do piwnicy. Te kartony.

W nadmiarze miałam tylko kubki. Teraz ich ilość jest w normie. Mojej normie. Bo Gosia trochę zabrała po tym, jak je pakowała razem z mężem i synem swym i co chwilę słyszała: "K..., dużo jeszcze?" ;-). Taka puenta :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz