Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

środa, 28 maja 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 46 - Wspólne posiłki zacieśniają więźi

Śniadanie:

Siedzimy przy stole w kuchni. Kot plącze się miedzy naszymi nogami. A ściślej - między parówką babci, a moją kanapką z pasztetem.

Babcia: Nie jestem głodna.
Ja [z gromiącym spojrzeniem]: Wczoraj mało jadłaś. Musisz zjeść.

Nie ma zatem innego wyjścia. W tym czasie dzielę moją kanapkę z kotem na sposób maminy, czyli kot dostaje kawałeczki chleba z pasztetem. Babcia po półmetku parówki także dzieli ją z Kiko (za moją zgodą - ilość podawana kotu jest kontrolowana). Jedną ręką podaje kotu kawałek parówki, a druga służy do samokarmienia. I na odwrót. W sensie - drugą karmi kota, a pierwszą siebie. Tak, wiem. Niehigieniczne to. Nieestetyczne. I można dostać paskudnej bakterii, z którą jednak da się żyć, o ile nie planuje się potomstwa. Babcia swoje w swoim czasie na świat wydała, a ja na razie nie planuję, więc mam kota i czasem raczę się surowym mięsem.

Obiad po raz pierwszy:

Zupa. Pieczarkowa.

Babcia: Nie będę tego jadła. Jest za słona.
Ja: Wczoraj ją jadłaś.
Babcia: Wczoraj nie była słona.

Odsuwa miseczkę made in Taize na bezpieczną odległość. W tym czasie ja ze spokojem zjadam swoją porcję. Cisza. Po trzech minutach babcia sięga po miseczkę i zjada 2/3 porcji. Nieźle. Dojadam po niej resztę.

Obiad po raz drugi [w pewnym odstępie czasu]:

Kluski z sosem.

Babcia wstaje na siku, po czym...

Babcia: Mogę się czegoś napić?
Ja: Tak. A zjadłabyś coś?
Babcia: Nie. Tylko się napiję.

Pół minuty później.

Babcia: Nie ma nic do jedzenia?
Ja: Będziesz jadła?
Babcia: Tak. Bo jestem głodna. Taka głodna. [wrzucam jedzenie na tzw. ruszt]. O jaka ja jestem głodna. Głodna. Ja stąd idę [czyt. z kuchni]. 

W tym czasie pilnuję klusek, karmię kota (tym razem kocim żarciem) i udaremniam babci zamiar ucieczki, tłumacząc jednocześnie, że zaraz dostanie jeść.

Babcia: A co będzie do jedzenia?
Ja: Kluseczki.
Babcia: Kluseczki z miseczki mój miły panie...

Nie zjada całej porcji. Dojadam standardowo po niej. Ale wafelek po obiedzie się zmieścił. 

Pewien obraz naszego obecnego życia daje Kot Simona. Tyle że życie Simona to wersja 1.0. U mnie to już jest wersja 2.0 - kot + babcia...

A zatem...

Pobudka [dzięki Łukaszu za podesłanie ;-)]...


W naszej wersji 2.0 Kiko perfidnie wykorzystuje babcię zamiast kija. Skutecznie.

Śniadanie [opisane wyżej]:





sobota, 24 maja 2014

Kumple spod bloku

Ległam dość wcześnie (coś ok. 23.00), gdyż nocy poprzedniej niedospałam. Z nadzieją zatem, przy szeroko otwartym oknie, ułożyłam się do snu, z zazdrością zerkając na Kiko, który wietrzył sobie futro w otwartym oknie. Zajął parapet, cwaniak. Zasypiam, ale dolatuje mnie jeszcze jedno i drugie miauczo-warknięcie sierściucha. Chwila ciszy. Powoli, najpierw dość nieśmiało, więc nie zwracam na nie uwagi, docierają mnie jakieś inne miauknięcia. Po czym kocia dyskusja rozkręca się na całego. Na cały pokój. Na całe osiedle chyba. Kiko z wysokości naszego piętra dywaguje po kociemu z innymi osobnikami. Nie dam rady. Nie zasnę w środku takiej debaty. Wstaję. Łapię zwierzaka. Trochę z zaskoczenia. Ale późno jest. Ciemno. Nie będę się więc zapowiadać. Sierściuch w odpowiedzi na łapankę rozwiera paszczę i syczy złowrogo mi w twarz. Zrzucam go na podłogę i zamykam okno. Kot warczy i buczy. Wyrażam swoje niezadowolenie z jego zachowania i milknie. Leżę. Okna zamknięte. Duszno. Gorąco. Wiem, że nie zasnę w takich warunkach. Wstaję. Otwieram drugie okno - na szczęście skierowane na inną stronę świata niż to, przy którym odbywała się schadzka. Może się nie zbiegną ponownie. Kot wskakuje na parapet, ale towarzystwa brak, więc jest szansa na spanie.

Budzę się w środku dnia. Jest czwarta z minutami. Nie, nie szesnasta. Czwarta.Ale skoro jest widno, to jest dzień, który już się rozpoczął dla babci. Z wpółprzymkniętych powiek obserwuję rzeczywistość. Babcia przy otwartym oknie. Robi coś kotu. Nie mam siły reagować. Niech sobie sami ze sobą radzą. Babia coś mówi...

Ja: Babciu, jest jeszcze bardzo wcześnie, idź się połóż.
Babcia: Dobrze. To idę spać.

Mija może pół godziny. Może trochę więcej. Budzę się. Babcia przy otwartym oknie. Robi coś kotu. Chyba. I coś tam nawija. Odsyłam ją do łóżka.

Może okna kotarami pozasłaniam? Żeby stworzyć wrażenie ciemności.

A nad sierściuchem trochę się znęcam ;-). I przez to chyba nie odstępuje mnie na krok, masochista.







piątek, 23 maja 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 45 - Zamek na łonie

Wpis konkursowy z ramienia Fidrygauki.
............................................................................................................
Pierwszy raz pomyślałam o nim niecały rok temu. Jak babcia prysnęła z chaty przed 6 rano, wykorzystując mój głęboki sen. Obudziła mnie wówczas, dzwoniąc przez domofon. Obudziła całą klatkę, bo nie wiedziała, który przycisk należy do nas. Wyskoczyliśmy na klatkę jednocześnie - ja i sąsiad z mieszkania obok. Zapytał tylko: Pani babcia? Mhm - zdołałam odpowiedzieć, zarzucić na siebie szlafrok i w tempie ekspresowym wraz z sąsiadem zbiec przed blok. Siąpił deszcz. Babcia w samej piżamie. Po prostu przekręciła zamek w drzwiach i wyszła sobie z domu. Przez trzy czy cztery noce ustawiałam krzesła pod drzwiami. Żeby ją słyszeć. Jakby co. Ale jej przeszło. I przez szereg miesięcy był spokój. Ale ostatnio zaczęła mnie straszyć. Jak gdzieś wychodzę i ją zostawiam samą. Że też sobie pójdzie. Zwykłe straszenie odbywało się i nadal odbywa dość często, więc się nim nie przejmuję. Wygląda następująco:
Babcia: Nie zostawisz mnie?
Ja: Nie zostawię.
Babcia: Bo jakbyś mnie zostawiła, to bym sobie poszła. I szła. I szła. I byś mnie nie znalazła. Dopiero być ryczała, co?
Ja: Tak.
Babcia: To mnie nie zostawisz?
Ja: Nie zostawię.

Ale ostatnio raz i drugi pojawiło się straszenie na poważnie - tak, to się da odróżnić po tonie głosu, słowach, spojrzeniu... Więc wróciła myśl o wymianie zamka - żebym mogła zamykać drzwi także na klucz, który będę miała przy sobie (gdy pójdę do sklepu lub gdy pójdę spać). Obecny się zacina, więc nie nadaje się do takowego wykorzystania. Czekam na wymianę. I mam nadzieję, że nie przyjdzie babci do głowy wyprowadzenie na spacer Kiko. Bo mogłabym mieć problem ze sprowadzeniem do domu jednego i drugiego osobnika.

Decyzja o zamku nie była łatwa. Bo to trochę nieludzkie mi się wydaje. Ale czasem trzeba stosować nieludzkie zasady, by chronić łono rodziny. Żeby się nie rozbiegło na wsze strony. Zamek na łonie rodziny musi zatem zainstalowany zostać. Szans na odwołanie się od decyzji brak. Bezpieczeństwo bierze górę nad sentymentalizmem.

czwartek, 22 maja 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 44 - Miłość (na razie) nie odwzajemniona

Kiko powoli przyzwyczaja się do otoczenia. Tudzież gości. Tudzież goście do Kiko.

Dygresja: Monia jest ewenementem na skalę jakieś pracy naukowej. Bo Monia kotów nie lubi, za to koty uwielbiają Monię. To jest coś niesłychanego. Bo zazwyczaj zwierz szerokim łukiem omija niechętną mu istotę ludzką. Tudzież prędzej uraczy go chapnięciem niż szczerą sympatią. A do Moni koty się garną. Ocierają o nogi. Pakują na kolana. Monia je zgania, odgania, odpycha, mówi: sio, kocie! i dalej robi wszystko, żeby zniechęcić do siebie sierściucha. A koty w ogóle nie zważają na jej niechęć i z coraz większym zapałem Monię oblegają. Przetestowane to zostało na niejednym czworonogu. Rezultat zawsze ten sam: koty darzą Monię bezwarunkową i nieodwzajemnioną sympatią. Kiko też stracił dla niej głowę.

Ale wróćmy do wątku głównego. Staram się zaznajomić Kiko z babcią. Kiko stawia jednak pewien opór. Babcia dostała do łapki kociego kabanosika. Na przekonanie do siebie Kiko. Nie zjadł. Ale zachował się jak facet. W tym momencie w obecności babci z mojej ręki też nie ruszył, ale wskazał na miskę jako optymalne rozwiązanie. Sądzę, że nie chciał sprawić babci przykrości. Niekiedy pozwala jej się głasknąć. Ale zachowuje rezerwę. Nieco ją olewa, kiedy babcia go przywołuje. Trzeba nad tym popracować. Szczególnie, że babcia ma rozstrzał od zupełnego zapomnienia, że mieszka z nami kot do wszechogarniającej miłości, zdolnej do oddania swoich płatków z mlekiem lub wypuszczenia zwiezrzyny z mieszkania, bo Kiko czatuje przy drzwiach.

Za to łazi niekiedy za mną krok w krok (ta sama maniera, jaką ja staram się w sobie bezskutecznie zwalczyć - chodzenie za ludźmi, kiedy do nich mówię). A wczoraj wpakował mi się na kołdrę. Na środek kołdry. Jakiś skrawek jednak wyszarpnęłam dla siebie.

Cóż, po pierwsze - karmię. Po drugie - kot czuje, kto w chacie dzierży władzę. Nic się nie poradzi.

środa, 21 maja 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 43 - Kiko

Nad tym prezentem dla babci myślałam już od pewnego czasu. Rozważałam to z każdej strony. Wszystkie plusy i minusy. Zwłaszcza minusy. I zdecydowanie wygrywał mój instynkt samozachowawczy. Głośno i wyraźnie brzmiało moje wewnętrzne "nie". I chociaż wracała myśl, że może jednak warto się zdecydować, to żadnych kroków nie podejmowałam - i było mi z tym dobrze.

Ale zbliżały się imieniny babci - to po pierwsze. Po drugie - może jednak babci by się to przydało na okoliczność rekompensaty w ubytkach czasu spędzanego ze mną. Po trzecie wreszcie - napatoczyła się Marika ze zdjęciem w telefonie i konkretną potrzebą. Zaistniała podaż. I zdjęcie trochę przełamało mój wewnętrzny opór. Nieśmiało wyraziłam okruchy chęci. I - jak to często w takich sytuacjach bywa - sprawy potoczyły się błyskawicznie. Prezent wprawdzie zjawił się już po imieninach, ale jest. Mieszka z nami od poniedziałkowego popołudnia. Oswaja się z otoczeniem na razie. Ja oswajam się z nową sytuacją.

Prezent ów nie jest pierwszej świeżości. Ma już 9 lat i jest nieco wyliniały. Ma także pewne zalety:

- lubi gości (co jest niezmiernie istotne)
- lubi sernik Basi
- nie jest zbyt absorbujący
- nie zajął mi łóżka, choć zajął - ja śpię na wersalce, a on w wersalce; podział ten może utrzymać się dożywotnio
- reaguje, gdy wołam na niego Kiko, choć przez 9 lat słyszał Kiku.

W ogóle temat imienia nadaje się na anegdotę.

Wiedziałam od początku, że ma na imię Kiku. Jak Kiku, to Kiku. Imię jak imię. Zwłaszcza dla kota. Nic nadzwyczajnego. W poniedziałek spotykam Gosię i mówię, że kota mamy.

Gosia: Jak ma na imię?
Ja: Kiku.
Gosia: Kiko?
Ja: Nie... Kiku...
[cisza]
Ja: Jeny, mam kota neona...

Informacja o zajęciu naszego terytorium przez kota poszła w świat i między ludzi. I słyszę od Kasi, Brudnej, Łukasza to samo automatyczne przekierowanie na Kiko. Takie oczywiste. A mnie przez cały czas zastanawiania się, czy wziąć Kiku do nas, czy nie wziąć, ten prosty ciąg skojarzeniowy nie przyszedł do głowy. Ale klamka zapadła. Sierściuch reaguje na Kiko, więc mamy w domu Kiko.

P. S. 
Chyba nie przepada za określeniem "sierściuch".
Drugą jego wadą jest, iż totalnie nie potrafi zachować się przed obiektywem. Ale popracujemy nad tym.
Tak jak nad relacją babci z kotem. Na razie babcia ma zbyt wiele miłości do kota, a on jest nieco chłodny w okazywaniu uczuć. Ale zrobić razem zadymę w moim pokoju o 4:30 nad ranem potrafią.


To jest dzień pierwszy, więc jest przerażony. Teraz jest zdecydowanie lepiej, ale za to zrobienie mu zdjęcia stało się mocno skomplikowane ;-)

poniedziałek, 19 maja 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 42 - 1738

Impreza była udana ze wszech miar. Babcia z nadejściem gości obudzona została. Życzeniom i prezentom tudzież ich odpakowywaniu z szerokaśnym uśmiechem końca nie było. Bo w sumie babcia wzbogacona została o 1738 gramów wafelków. Potem babcia dojadła (jak wszyscy) gofrów z dodatkami wszelkiej maści, dopiła "mleczka"* (przepis w przypisie) i ostatecznie wyemigrowała do swojego łóżeczka, gdzie - jak nieczęsto się to zdarza - zasnęła w "trymiga" - jak mawiała Mama. My za to dorżnęłyśmy w karty. W sumie te karty to pierwszy raz się przytrafiły. Jakoś ostatnio "wypłynęły" w którejś rozmowie i jest szansa, że zagoszczą na dłużej. Musimy tylko uogólnić szczególiki w zasadach, bo - jak wiadomo - co kraj to obyczaj i chociaż zasady główne wspólne są, to jednak już w przypadku niuansów każdy z domu rodzinnego wyniósł tradycję taką, jaka została zakorzeniona przez międzypokoleniowe długie godziny karcianych rozgrywek.

Pamiętam ten szantaż iście emocjonalny - jak zrobisz lekcje, to zagramy. I ten mój pełen zazdrości wzrok, gdy pochylona nad zeszytem, musiałam odrabiać prace domowe, a obok mnie Mama z babcią grały w najlepsze w Remika, w Tysiąca... Motywacja była więc spora. Lekcje odrobione. I zostawałam dopuszczona do gry. W nieco młodszym wieku zaczęłam grać z nimi w Tysiąca, natomiast do Remika musiałam nieco podrosnąć. Oczywiście wcześniej przez szereg lat słuchałam, że jestem za mała. I zazdrość mi uszami kipiała, gdy sięgały po jasnobrązowe pudełko, w którym spoczywały dwie talie. Aż wreszcie stałam się wystarczająco "duża" i do Remika. A potem to już lata długich zimowych wieczorów przy naszym okrągłym stole. Żyrandol centralnie nad tym stołem oświecał skupione twarze. Jakieś paluszki do przygryzienia. Karty w łapkach. "Wzięłaś?", "Wychodzisz?" odbijają się echem wspomnień.

Teraz z babcią to chyba tylko w wojnę mogłabym zagrać. Ale przy większych rozgrywkach zawsze może być ze mną "w parze" ;-)



Szczęśliwa posiadaczka pewnego zapasu wafelków, który jednak już doznał pewnego uszczerbku.

* Mleczko, jak nazwała owy trunek babcia, to Soplica o fantastycznym orzechowym smaku + odrobina mleka. "Niebezpiecznie dobre" - stwierdziła Brudna. I ma rację.

czwartek, 15 maja 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 41 - Non-fiction

Kasia zapytała wczoraj, czy babcia rzeczywiście liczy ludzi. Tak, odpowiadam. I demonstruję. Taki minipokaz na potrzeby Kasinej ciekawości.

Wszelkie zdarzenia, słowa czy zachowania związane z babcią nie stanowią fikcji literackiej. Serio. Żeby było śmieszniej - wczoraj napisałam, że robienie herbaty o 3 czy 4 to drobiazg w porównaniu z pomysłowością pradziadka. I jest to prawda, ale nie do końca. Bo samo w sobie nie jest to drobiazgiem. Nie dla mnie. Przez pół godziny zmagałam się dzisiaj w nocy z samą sobą. Słyszałam babcię szwendającą się po kuchni, ale stwierdziłam, że nie wstaję. Starałam się zasnąć ze wszystkich sił i nie było ku temu przeszkód zewnętrznych, bo babcia nie była zbyt hałaśliwa. Ale myśl o herbacie (że jej nie ma - byłam tego pewna) nie dała mi jednak zasnąć. Zwlokłam się o 4:30, zrobiłam herbatę, poprzytulałam i napoiłam babcię. Kilka minut i znów byłam w łóżku. Spokojniejsza. Bez problemu zasnęłam.

A jutro jadę na pokaz filmu i spotkanie z Damianem Lemańskim:


I jakoś tak koresponduje mi to z tym:


Co tak naprawdę znaczy żyć pełnią życia? Co to dla mnie znaczy? Co znaczy dla babci? To też jest non-fiction.

A babcia dziś ma imieniny i w sobotę będzie impreza. Choć "gify" zaczęłyśmy zbierać już dzisiaj.



środa, 14 maja 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 40 - Matematyczka

Liczy. Stoi przy oknie i liczy ludzi. A raczej "ludziuf". Liczy "na głos". Przyzwyczaiłam się.

Babcia: Jeden ludź szedł... drugi ludź szedł... trzeci ludź (...)... jedenasty ludź i dzidziuś...

Potrafi tak bez końca. Właśnie jest na 44. Dzidziusie są niepoliczalne. Stanowią jakby dodatek do "ludziuf". Dlatego wszelkie pory obiadowe tudzież wieczorne, kiedy ludzie nie przemieszczają się chodnikiem w zasięgu wzorku babci (z powodu, że się nie przemieszczają w ogóle albo są niewidoczni dla babcinych oczu) są dla niej nieco trudne. Odchodzi wtedy od okna, mówiąc ze smutkiem w głosie: "Nie ma ludziuf".

Pradziadek (babci tata) też liczył. Śmietniki. W środku nocy. Z pradziadkiem nie dane mi było się poznać, ale motyw śmietników znam z wielokrotnie relacjonowanych opowieści.

Pradziadek: Matuchna, trzy śmietniki są.
Babcia: Dobrze, ale już śpij, noc jest.

[cisza]

Pradziadek: Matuchna, dwa śmietniki są...
Babcia: Dobrze, ale idź już spać...

[cisza]

Pradziadek: Matuchna, trzy śmietniki są...

Biedny, nigdy nie mógł się tych śmietników doliczyć. A babcia i moja Mama bladym świtem zrywały się do pracy po tym nocnym etacie. Bo potrafił tak noc całą. Babcia mnie więc oszczędza. Albo oszczędza mnie fakt, że śpimy w osobnych pokojach. Sporadyczne robienie herbaty o 3 czy 4 nad ranem jest doprawdy drobiazgiem. 

Zaczynam się nieco gubić. Nie zawsze pamiętam, o czym w temacie babci pisałam, a o czym jeszcze nie. Bo u nas ciągle to samo. Tylko niektóre aspekty się pogłębiają. To nie jest dziecko, które rośnie, rozwija się i zdobywa nowe umiejętności. Nie ten klimat. I co innego stanowi metę - nie wyfrunięcie z gniazdka, ale śmierć. Jest pewnikiem. Ale nie nasyca swoją obecnością. Nie wisi w powietrzu. Może dlatego, że babcia nie jest w stanie agonalnym. Chodzi. Czyta. Gada. Nie mamy mieszkania przerobionego na szpital. Kiedyś po prostu przyjdzie.

J. mówi, że mój blog jest niszowy. Bo nie piszę o dzieciach (co byłoby normalniejsze, typowe dla mojego wieku). Piszę o bojowaniu zupełnie innego rodzaju. Z takim bojowaniem mają do czynienia raczej 50-60-latkowie, którzy zajmują się swoimi 80-90-letnimi rodzicami. I nie piszą o tym bloga. Raczej też nie czytają takich rzeczy w Internecie. My "przeskoczyłyśmy" o jedno pokolenie. Mama swoim odejściem zrobiła pokoleniową dziurę, zaburzyła system, normę, typowość. Dzięki temu blog ten jest chyba wyjątkowy, bo:

"chodziłem wszędzie - nie ma, nie ma
szukałem wszędzie - nie ma, nie ma
patrzyłem wkoło i - nie ma takiego jak on"

Chyba że jednak ktoś coś gdzieś. Chętnie bym poodwiedzała pokrewne blogi. 

wtorek, 13 maja 2014

Mój brat mikrob

Prawo tego świat(k)a? Sukces, motywacja, kariera, szczeble, zwycięstwa. Wszystko mierzalne i przeliczalne. Wyniki z ciągiem zer. Im dłuższy ciąg, tym lepiej. Wszystko udane, chociaż przy okazji często udawane. Powierzchowne, ale pływanie po powierzchni nie grozi przynajmniej utonięciem. 

Patrzę na swoje życie, a tam tylko słabość, kruchość, porażka, przegrana. Ciągłe rozjeżdżanie się na ścianie, schodzenie w dół, na dno. Czyli w głębię. Głębia to cisza, ciemność i samotność. Takie środowisko. Można przypuszczać, że idzie za tym pustka, bezowocność, nicość. Że się tam nic nie dzieje, bo przecież gdy ktoś z powierzchni spojrzy na wodę, to z im większym dnem ma do czynienia, tym trudniej mu cokolwiek zobaczyć. O jakimś życiu na tym dnie to już nawet nie warto wspominać. A jednak.

"Grupa naukowców odkryła, że na dnie Rowu Mariańskiego – najgłębszego punktu oceanu światowego – żyje mnóstwo aktywnych mikroorganizmów.Według danych badania opublikowanego w czasopiśmie Mature Geoscience, chodzi o prymitywne jednokomórkowe organizmy, które prowadzą bardziej aktywne życie, niż ich krewni mieszkający na mniejszych głębokościach. Znalezione mikroby żyją na obumarłych roślinach i organizmach, które znalazły się na dnie rowu oceanicznego.

Najgłębszy punkt Rowu Mariańskiego – Głębia Challengera – znajduje się na głębokości około 11000 m. Do jej dna dwukrotnie udawały się ekspedycje naukowe".

Co wpływa na rozwój życia na dnie? Osiadające tam resztki pożywienia i... trzęsienia ziemi. Brzmi znajomo. Mój brat mikrob? Chyba tak.

sobota, 10 maja 2014

11 V 2014

Bo jest to dla mnie ważne. Bo lubię się tym dzielić. Bo może nie każdy sięga. Bo skoro czasem zamieszczam na fejsie, to czemu i tu nie? Niech i Słowo ma swoją "etykietę" i swoje miejsce w blogoprzestrzeni :-).

Dz 2, 14a. 36-41
1 P 2, 20b-25
J 10, 1-10

Co mnie uderza? Piotr pisze o tym, że Chrystus cierpiał; że Mu złorzeczono. Gdy słuchałam dzisiaj tych słów, przypomniały mi się słowa, które "chodzą" z mną od kilku dni. Od peregrynacji krzyża Światowych Dni Młodzieży w naszej diecezji. Słowa, jak się przed chwilą dowiedziałam (wygrzebując z zawartości Internetu) Homilii Paschalnej Melitona z Sardes - Bóg rzeczywiście został zabity w Ablu, związany w Izaaku, sprzedany w Józefie, w Mojżeszu porzucony... Chrystus rzeczywiście przeżywa nasze (moje) cierpienie w nas (we mnie), a nie tylko z nami (ze mną). To jest więcej niż współuczestnictwo. To jest dopiero Dobry Pasterz.

Homilię Melitona zapodaje Tymek:


Czasem małe rzeczy zmieniają życie

Monia miała imieniny. Sprezentowaliśmy jej więc kawiarkę, bo swoją jakiś czas temu spaliła. Do zakupu zostałam oddelegowana ja. Kupiłam. Monia dostała ją podczas imprezy-obiadu toteż liczyliśmy na poobiednią kawę. Przeliczyliśmy się. Nie z powodu Moni. Z powodu kawiarki. Miała feler. Ogólnie cała była felerna, więc kawy zrobić się nie dało.
- Sprawdzałaś ją przy pani w sklepie? - zapytał Ha. Okryłam to pytanie milczeniem. - Masz paragon? - to pytanie Ha. brzmiało raczej jak twierdzenie. Jednak mimo wieloletniej znajomości wierzy, że są we mnie jakieś okruchy ogarniania. Paragon? Jaki paragon? Jak niby miałabym upilnować mały kawałek papieru o dużej (u)lotności. Paragony zazwyczaj porzucam na ladzie, w torbie z zakupami, w którejkolwiek kieszeni (można je potem nieświadomie składać na nieskończoną ilość kwadracików, kiedy trzyma się w kieszeniach ręce), w którejś wnęce którejś torebki, w portfelu. Portfel sprawdziłam od razu - nie było. Tak nawet myślałam. Ogólnie nie posiadałam cienia nadziei, że ten paragon gdzieś jest. Ale dla zasady sprawdziłam porzucone foliówki - były różne paragony, ale tego potrzebnego ni śladu. Przeanalizowałam zatem, która torebka towarzyszyła mi przy zakupie kawiarki i zaczęłam wygrzebywać z zielonej sportówki kolejne mniejsze i większe papierki, karteczki itp. (nie mam w zwyczaju robić porządków w torebkach - ktoś w ogóle to robi?). Jakie było więc moje zdziwienie, kiedy natrafiłam na TEN paragon. Trzymałam go w rękach i nie wierzyłam, że on istnieje. A jednak. Miły pan w sklepie uznał feler kawiarki i oddali kasę. Pozostało zaopatrzyć Monię w sprawną kawiarkę. Ale już nie w tym sklepie. Wspólną decyzją wybór padł na kawiarkę, którą swego czasu obdarowałyśmy Brudną. W sensie firmy i modelu. I już już zamawiałam sztuk jeden, kiedy pomyślałam, że ja też chcę, bo cena przystępna i w sumie WSZYSCY dookoła kawę w kawiarkach parzą, więc raczę się takową okazjonalnie. No to kupiłam sztuk dwie. Kawiarki przyszły (kuriera nogami przyszły). Monia swoją dostała, a ja dziś swój debiut kawiarkowy przeżyłam, nasycając kuchnię pięknym zapachem i racząc się wybornym smakiem odpowiedniego poziomu kofeiny. I stwierdzam, że życie z kawiarką jest inne... 

J. się cieszy, że już nie będę piła "tego syfu puszczalskiego" ;-)

piątek, 9 maja 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 39 - Sezon na pranie

Babcia (stojąc przy oknie w kuchni): Czyje to pranie tam wisi?

Ja: Nie wiem, pewnie sąsiadów.

[cisza]

Babcia: Poszłabym i ściągnęła. Ale nie wiem, czyje to jest. Powiedzieliby, że ukradłam. Jak bym wiedziała, to bym poszła i ściągnęła.

[3 minuty później]

Babcia: Czyje to pranie tam wisi?
Ja: Nie wiem, pewnie sąsiadów.

[cisza]

Babcia: Poszłabym i ściągnęła. Ale nie wiem, czyje to jest. Powiedzieliby, że ukradłam. Jak bym wiedziała, to bym poszła i ściągnęła. Ale nie pójdę. Bo nie wiem, czyje to jest.

[sytuacja się powtarza za każdym razem, gdy babcia podchodzi do okna, ale można zaobserwować nasilenie się zdeterminowania wraz z upływem czasu]

Babcia: Pójdę. Pójdę i ściągnę to pranie. Może nie ma nikogo w domu...
Ja: Babciu, jak ktoś będzie chciał, to sobie ściągnie pranie.
Babcia: Ale zwilgotnieje. Pójdę.
Ja: Nigdzie nie idziesz. To jest czyjeś.
Babcia: Ale szkoda, żeby zwilgotniało.
Ja: Babciu...

I tak do października mniej więcej :-).

A jak ja schodzę wieszać/ściągać pranie, to obowiązkowo macham babci, która obowiązkowo stoi wówczas w oknie. Taki rytuał mamy. I babcia przeżywa sporą radość, kiedy słoneczko świeci w to nasze pranie i wiaterek je przewiewa.


czwartek, 8 maja 2014

Studnia bez dna

Miałyśmy wczoraj z Brudną i Babcią* głupawkę. Od razu wyjaśniam, że Babcia to nie babcia (nie ta moja bohaterka bezkrwawych walk na froncie). Opis Babci w przypisie. Zatem miałyśmy tę głupawkę. Polało się piwo, posypały się paluszki. Ale gdzieś tam pojawiały się przebłyski spraw dotykających podstaw ludzkiego istnienia. Podnoszenia się człowieka powalonego cierpieniem.

Babcia ma znajomą. Lat temu ileś znajoma ta zachorowała na nowotwór. Złośliwy. Guz był w ręce. Nie do wycięcia, więc ręka do amputacji. W domu dziecko i mąż alkoholik. Babcia mówi: to był wtedy wrak człowieka, gdy podejmowano decyzję o operacji. Po powrocie ze szpitala znajoma Babci wróciła do pracy, mąż przestał pić. Dziś jest mądrą, elegancką, fajną kobietą.

W 2011 roku wylądowałam na szczękówce w WIMie w Warszawie (Wojskowy Instytut Medyczny)**. Miałam okazję poznać wówczas panią Wandzię. Pani Wandzia miała guza szczęki. Jak ja. Po prawej stronie, w górnej szczęce. Jak ja. I też jak u mnie rozwinął się w trzy miechy. Ale na tym podobieństwa się kończą, bo jej był niezwykłym złośliwcem. Najpierw z daleka na korytarzu widziałam wielkie cierpienie, gdy ja załatwiałam papierkowe sprawy w szpitalu. Operowali ją dzień przede mną. 7 godzin. Wycięli jej z środka wszystko, co było po prawej stronie. Szczękę, gałkę oczną. Żeby to zrobić, musieli porozcinać ją w kilku miejscach, a następnie pozaszywać. W nocy, gdy ja już byłam lekko na chodzie po swojej przygodzie, przywieźli panią Wandzię z Intensywnej na moją salę. I w ten sposób stanęłam przed dwoma zadaniami: gadaniem i klepaniem. Gadać musiałam dużo, żeby nie gadała Wandzia, bo by jej plastyka szczęki mogła się odkleić i byłaby od nowa Polska Ludowa, jak to się u nas mawia. No to nadawałam jak nakręcona. O wszystkim. Czasem to już brakowało mi pomysłów. Klepanie było związane z tym, że musiała odkleić się i zejść flegma. Mała jestem, ale walnąć w plecy potrafię. Nieśmiałości również żadnej nie posiadam, więc z zapałem waliłam po plecach obcą kobietę, która miała dzieci w moim wieku. Ale efekt był satysfakcjonujący. Dla odmiany młoda synowa bała się okładać teściową i była zbyt delikatna w tej materii. Gdy pani Wandzia mogła już wstać i chodzić, najpierw poszła do lustra. Dałam jej chwilę i poszłam do niej. Co usłyszałam? "Myślałam, że to będzie gorzej wyglądało". Fakt, chirurdzy się postarali. Ale... Wtedy na korytarzu widziałam wrak człowieka, gdy zapadała decyzja. I silną, fajną kobietę, która stanęła po wszystkim przed lustrem.

Jest niesamowite, ile człowiek ma w sobie siły. Jak studnia bez dna. I zagadką jest, że nie wszyscy potrafią z niej czerpać.

* Babcia została Babcią, choć niczyją babcią (póki co) nie jest, trochę dla żartu, bo najstarsza z nas wszystkich. I ma dzieci w naszym wieku. Mniej więcej ;). I tak wyszło po prostu.

** O moim pobycie w WIMie i szczękowej przygodzie kiedyś coś wysmaruję, bo to są fantastyczne wspomnienia.

Jedno w WIMowskich zdjęć. Otwór do dawania w żyłę ;-)