Jestem w Małej Otchłani Rozpaczy (ok, byłam - po uraczeniu się obiadem u Brudnej zupełnie mi przeszło). Ale jeszcze trzy godziny temu jak najbardziej to sformułowanie należało do czasu teraźniejszego. Otóż po przeglądnięciu jakichś blogów czytelniczych rasowych czytelników wpadłam w psychiczny dołek pt. "Straciłam trzy i pół roku na nieczytaniu, pracując <zgroza> i <załamka>. I na nic tłumaczenie sobie, że kto nie pracuje, ten niech nie je i takie tam. Mam tyły. Jestem w ciemnym lesie. Ciemnej... No, wiadomo. I basta. To jest niezaprzeczalny fakt. Ujmujący (w znaczeniu ujmy, a nie chwytania za serce). Rodzący kulturalne wyrzuty sumienia.
Wiem. Ludzie mają większe problemy. Niż egzystencjalna zapaść z powodu kilku(nastu) nieprzeczytanych książek. Wiem. Jeszcze coś w życiu zdążę przeczytać. Wiem. A jednak.
Zaczęło mi trochę przechodzić, gdy w drodze do Brudnej zaczęłam wewnętrzne dywagacje. Oprócz tracenia czasu na pracę, w wyniku czego nie czytałam, traciłam jeszcze czas w sposób bardzo przyjemny. Traciłam czas na bycie z ludźmi. Przegadywałam ten czas, przepijając go najróżniejszymi płynami i przegryzając najróżniejszymi przegryzkami. Wszystko z ludźmi. Może nie z wieloma. W sumie w ogólnym rozrachunku z nielicznymi. Ale uzbierałoby się wiele godzin - przesiedzianych, przespacerowanych, prześmianych, przemodlonych. Godziny liczone na tony.
Od niespełna roku mieszkam w Domu Publicznym. Takim uczyniłam moje mieszkanie. Domem Otwartym, o jakim zawsze marzyłam. Z herbatą i darmową kafejką internetową. Gdzie czasem trzeba przyjść z własnym obiadem, żeby się używić. Gdzie się nie dzwoni, bo dzwonek od wprowadzki nie działa. Można pukać. Albo po prostu wchodzić, bo jak jestem w domu, to często nie przekręcam zamka/nie przekluczam drzwi (wyboru zwrotu można dokonać na podstawie regionu, gdzie się wychowało). Gdzie można przejrzeć najnowszy numer lokalnej lub ogólnopolskiej gazety katolickiej. Pobyczyć się. Posłuchać jakiego audio lub video nagrania. No normalnie. Jak w domu.
I mogłoby się wydawać, że nie mam prywatności; że ciągle się ktoś szwęda, snuje, nachodzi. Ale nie. Choć nikomu nie zabraniam przyłażenia, a wręcz wolę spotkać się u mnie, bo wiadomo - mam wtedy babcię na oku i pod ręką, to mam dużo czasoprzestrzeni własnej. Nieadekwatne to, ale tak właśnie jest.
I nie musi dzisiaj mój dom być bukowy i wciśnięty między górskie szczyty (choć kiedyś mógłby być), by "dla wszystkich były drzwi otwarte". Bo taki jest mój dom. Bo taki jest mój dom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz