Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

piątek, 18 października 2013

Co mnie jara

"Jesteś typową faziarą" twierdzi J. I muszę jej przyznać rację - jak mam na coś zajawkę, to dostaję na tym punkcie totalnego bzika. Wpadam wyżej niż po same uszy. Tonę w ambie. Myślę. Gadam. Komu się da. Kto się napatoczy. Wszystkim. Nie ma na mnie siły. Nie da się przede mną uciec. Jeśli kogokolwiek przedmiot mojej fazy nie interesuje, moje struktury po prostu tego faktu nie przyjmują. Bo jak można wraz ze mną nie uwielbiać, nie jarać się, nie zachwycać? Stan psychiczno-emocjonalny w takim momencie przekłada się także na fizjonomię - oczy mi błyszczą, głos jest czasem podniesiony. To jeszcze można przyjąć. Jednak energiczne odruchy bezwarunkowe mogą stwarzać pewne zagrożenie dla otoczenia. Ale tak już mam. Nie umiem inaczej. Jeśli mnie porywa, to tylko nurt silny, wciągający. Wielki wir.

Od pewnego czasu mam fazę na Panny Wyklęte - projekt Darka Malejonka i kilku wokalistek. Zaczęło się od "Jednej chwili" i Inki, o której już pisałam. Od kilku dni w pracy i w domu słucham kawałków z tej płyty. Wczoraj pozbyłam się parudziesięciu złotówek, by zaopatrzyć się legalnie w dwa krążki. Wraz z tekściarską książeczką. I wymęczam utwory. Jestem urzeczona. Mogę z nimi pisać. Nic nie robić. Będę też ćwiczyła (chyba...). Bo obiecałam J., że będziemy razem-osobno ćwiczyć. Bo to na różne rzeczy dobrze robi. I w ten sposób nieustannie przepływają przez mnie słowa. Coraz lepiej znane, coraz bardziej przewidywalne, ale niezmiennie zadające pytanie. Czy ja bym umiała tak jak one? Nie, nie śpiewać. Oddawać życie. Umierać. Ze strachu, z tęsknoty, z bólu. By ostatecznie umrzeć dla możliwej wolności (nie pewnej) swej Ojczyzny i tych, których nigdy się nie pozna. Być wierną własnym słowom. Nie wiem. Nie da się tego wyliczyć i przewidzieć. Ale zapada w serce pytanie, czy...

"Stanę na każde Twoje zawołanie POLSKO!
Po Bogu pierwsza, poza Nim przed Tobą nikt".


To jest zajawka muzyczna. Obok tej powyższej jest oczywiście Luxtorpeda, na której trzecią płytę czekam z niecierpliwością. Póki co zostaje mi mp3 z "dwójką", która towarzyszy mi, gdy się przemieszczam. Naprzemiennie z Pelanem (o. Augustynem Pelanowskim), "Gościem Niedzielnym" i jakąś książką "na topie". Jakoś tak zaczynają mnie bajerować ojcowie. Najpierw była już pewien czas temu Maria Campatelli i jej "Lektura Pisma z Ojcami Kościoła". Teraz wgryzam się w "Drogi niedoskonałości" Simona'a Tugwell'a OP, a czeka mnie jeszcze Bernard Sesboue z "Ewangelią i Tradycją". Gdzieś tam trochę z boku przewijają się nuty i klimaty Wspólnot Jerozolimskich. No ma coś w sobie ten Bliski Wschód. No ma. Jeszcze przeze mnie nie odkryty. To nie amba. Raczej taki "przyczajony tygrys, ukryty lew". Jak wyskoczy, jest w stanie pożreć mi mózg razem z sercem. Albo serce z mózgiem. Jak kto woli.

Serce jest jednak na tyle duże, a mózg wystarczająco pomarszczony, by organy te mogły się odradzać, gdy faza mija. Tak było z Tischnerem. Jak mnie wzięło, to wybazgrałam dwie prace - licencjat i magisterkę. Przez trzy lata nawijałam. Bonowicz w spódnicy. Sentyment i słabość dla ks. Józefa pozostały i jakiś rodzaj spojrzenia na rzeczywistość stał się także mój, ale już nie rzucam się na ludzi ze słowami "a Tischner powiedział".

W sumie to życie ze mną nie należy do łatwych. Zwłaszcza jak mnie "coś bierze".

Jest jeszcze Boże Słowo, ale w tym przypadku status związku wciąż nosi znamię: "to skomplikowane".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz