Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

wtorek, 17 września 2013

Bajanki, czyli garści pisania dawnego w wykonie własnym cz. 3

2008-05-24

Słońce przepływało między długimi, pionowymi palami obrosłymi czymś zielonkawym. Świergot ptasząt dolatywał z każdego niemal pala mieszając się z szumem wytwarzanym przez obiekty o nazwie "Jadę 120km/h, a mogę jeszcze szybciej". Kiedyś być może wprowadzało to nijaki zamęt wśród mieszkańców palisady, lecz dziś to już nikogo nie niepokoi. Oba światy żyją własnym życiem blisko siebie. Ta bliskość sprawia jednak, że drogi życia mieszkańców palisady i obiektów o wspomnianej wyżej nazwie często się przecinają... Zazwyczaj spotkania takie kończą się tragicznie dla jakiegoś palisedczyka, lecz gdy w spotkaniu udzieli się słusznych gabarytów osadnik, wówczas bywa niebezpiecznie dla obu stron. Wspomnieć należy także o dobrych kobietach pilnujących wejścia do polisady, które pełnia swą wartę w każdą pogodę i są w tym niezmordowane... I tak płynie zycie... Czasem tylko wynurzy się zza zakrętu wielkie oko... Ono widzi wszystko...

2008-05-20

Słońce robiło się coraz mniejsze. Niebo stawało się coraz ciemniejsze. Ziemia drżała i kołysała się nierównomiernie. Drzewa tańczyły wraz z krzewami, a trawa biegła na złamanie karku. Jakby ją gonił krasnal uzbrojony w młotek. Mgła spłynęła niespodziewanie i dał się słyszeć szum... Mała otworzyła oczy... Była w samochodzie... Za oknem przewijał się wielkopolski krajobraz... Silnik szumiał głośno, a twarz jej uderzana była gwałtownymi dmuchnięciami wiatru... Pojazd śmierdział benzyną... Mała pokręciła nosem... Przymknęła oczy... Promienie słońca porwały do tańca źdźbła trawy... Liście zaczęły nucić wieczorne pieśni... Świat popłynął z wiatrem... Jak to dobrze, że szare obicia foteli okazały się tylko snem... :)

2008-02-15 – Beskid Żywiecki

Ech pikne te górki w Beskidzie Żywieckim, pikne bardzo... ale trza było wracać i z górecek schodzić... jake żeśmy do miasta wszystkim doskonale znanego pod postacią puszkową, butelkową i kuflową zeszli tedy poczeły się problemy. Pomykając miastem w liczbie osób ośmiu z całym dobytkiem na plecach bacznie rozglądaliśmy się w koło poszukując jakiejś ciepłej przystani ciepłe jadło i napitek dającej... jednak nasze pragnienia zderzyły się z amerykańską kulturą i dostały w mordę zapchanymi przez walentynkowiczów knajpami... jednak w swej drodze ustać nie mogliśmy bo zimno było i byśmy jak te słupy pozamarzali... przemykając ulicą duże zainteresowanie wzbudzaliśmy... wiele par oczu wbijało się w nas z zaciekawieniem, niedowierzaniem czy jeszcze nie wiem czym... wchodząc do jednej przystani żółwik Franklin począł mieć nagłą chęć odwrotu i ucieczki... pomieszczenia były trzy... trzy zadymione substancjami smolistym unoszącymi się nad pizzami i kuflami z piwem... przez mgłę substancji widział żółwik spojrzenia nieciekawie nastawione do przybyszów... szczęściem nie było wolnych miejsc i wzięliśmy z tamtąd odwrót... zostając pożegnani przez osobnika płci męskiej raczej zakompleksionego udawacza, że jest zabawny...osobnik ten wypowiedział słowa prorocze: kupcie sobie liny!!! Pewnikiem osobnik długo myślał nad tym powiedzonkiem i całusem od równie inteligentnej damy pewnie obdarzony został... ale tego wiedzieć nie możemy bo już nas nie było... szczęściem, gdy już nadzieję tracić zaczęliśmy zjawiła się restauracja normalna, z miłą panią co nam stół i jedno z wielu pomieszczeń oddała i zasiąć pozwoliła jak ludziom... że sami byliśmy w pomieszczeniu i żadne ślepia nie śledziły naszych poczynań z głodu wielkiego poczęliśmy wtranżalać kanapeczki przed właściwym obiadkiem... ceny były przystępne przeto brzuszki napełnione zostały skrzętnie i smacznie... Żółwik na koniec zjadł dwa pyszne placki ziemniaczane jakich nawet mamusia nie robi, bo czosnusiem doprawione były... a potem zaaplikował sobie gumę miętową... coby odór nie niósł się po wagunie hej!

A tak zmyślam... ;P




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz