Mieszkam w zapyziałym, prowincjonalnym mieście, które z różnym skutkiem próbuje się szczycić pewnymi kwestiami, co jednak w niczym nie zmienia jego prowincjonalnej pozycji. Jest to jedynie poprawianie sobie samopoczucia, że mieszka się w nieco lepszym miejscu niż jest faktycznie.
W moim mieście można w środku nocy przejść się głównymi ulicami i spotkać jedynie uliczne latarnie. Bez jakiegokolwiek towarzystwa, które mogłoby je podpierać - żeby nie było wątpliwości. Dzieje się tak dlatego, ponieważ zjeć i wypić w dobrym towarzystwie (świetnie się przy tym bawiąc), można wyłącznie we własnym domu. W ten sposób każdy mieszkaniec prędzej czy później może znaleźć się w sąsiedzctwie najlepszego klubu, mając go np. za ścianą albo pod podłogą.
Czasem może się wydawać, że tutaj prawie w ogóle nie ma mieszkańców, a pozostali jacyś degeneraci lub sentymentaliści, którzy nie chcieli się stąd wynosić lub też nie mieli dokąd powędrować. Ale nie! Nasze miasto jest pełne ukrytych tubylców. Tylko w zwykłych okolicznościach i szarzyźnie życia znaleźć ich jest trudniej niż Wally'ego. Niekiedy zdarzają się jednak sytuacje, które motywują mieszkańców do wyjścia na ulicę i wówczas oni sami są zadziwieni, że jest ich tak wielu. Takim zdarzeniem jest np. powódź. Jest to mniej lub bardziej tragiczne (w zaleźności od odległości domu od rzeki). Jednakże tragiczność chwili nie przeszkadza w podziwianiu poziomu wody w rzece. Zwłaszcza, że w pobliżu jest makdonald.
Inną, nieco mniej tragiczną okolicznością ściągającą tłumy na ulice, że aż chodniki trzeszczą, jest lokalne święto narodowe, jakim jest powrót pieszych pielgrzymów z Częstochowy. Tak, a co! Mamy taką fanaberię, że u nas pielgrzymi nogami wracają. Po pierwsze jest bardziej ekologicznie. Po drugie - jest dłużej. Moment ten nazwałam tragicznym, gdyż tłum wypoczętych i czystych ludzi wita mniejszy tłum - częściowo okaleczony, obandażowany, a w całości brudny, spocony, śmierdzący i zmęczony. Żeby było barwniej, pierwszy tłum płacze, a drugi cieszy się, śmieje i skacze. Ogólnie atmosfera jest podniosła, przejście głównymi ulicami odbywa się w blaskach chwały i wśród rzucanych naręczy kwiatów. Kto nigdy tego nie doświadczył, nie poznał z bliska - nie zrozumie. Przez doświadczenie z bliska mam na myśli samodzielne przemaszerowanie wśród tego aplauzu lub bycie matką/babką/ciotką/sąsiadką itd. osoby, która przez szereg dni zrywała się bladym świtem, żeby (niekiedy resztkami sił w kończynach dolnych) "robić" kolejne kilometry.
Zjawisko jest fenomenalne. I wcale go nie neguję, o co mogłabym być posądzona przez nieco niewprawionego czytelnika. Opisuję je jak opisuję, bo po pierwsze znam je aż nazbyt dobrze, a po drugie - kocham szalenie ten jedyny w swoim rodzaju klimat, którego inne miasta są pozbawione z przyczyn terytorialnych lub kulturowych.
Mieszkam w wyjątkowym miejscu. Miejscu wyjątkowym, bo w nim mieszkam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz