Zaczęło się od Marcina Jakimowicza. I tu dygresja. Marcin Jakimowicz jest świetnym publicystą. Od pewnego czasu jednym z moich ulubionych. I jeśli wyznaję zasadę, którą mogłabym określić zdaniem: jeśli chcesz przeczytać dobry tekst, to go sobie napisz*, to powyższy autor łamie ją konsekwentnie i pozytywnie, bo wiem, na kim się szkolić. I jest to bardzo przyjemne szkolenie. Choć nie zawsze pozostawia przyjemne wrażenie, bo treść też łamie. Łamie to, co mam w sobie. Ale i podnosi. Daje do myślenia i otwiera na pewne kwestie, dając wolność - pójdziesz za tym, albo se pójdziesz, gdzie chcesz.
Ostatnio pojawiła się u Jakimowicza sprawa dziesięciny. Zaczęło się od tekstu z 16 stycznia (Na linii frontu), który dotyczył parafii w Baltimore i wyciągnięcia jej z zapaści przez dwóch zapaleńców. Okazało się, że finanse uratowała dziesięcina - najpierw samych zainteresowanych, a następnie kolejnych osób. I nie chodzi o to, że tak wiele osób tak wielką ściepę zrobiło i dzięki temu kasa pęczniała i pękała w szwach. Nie. Po prostu Bóg został uwielbiony także w tym wymiarze (obok modlitwy) - wszystko mamy od Ciebie, to 10% oddajemy Tobie. I Bóg z tą dziesiątą częścią potrafił robić cuda. I robił. I robi nadal w życiu różnych ludzi, którzy odpowiedzieli na to zaproszenie (o czym możemy przeczytać w wywiadzie przeprowadzonym przez Jakimowicza - Na końcu nawraca się portfel). Jakimowicz tematu jednak nie odpuszcza, bo się okazało, że takich pomyleńców jest więcej. W najnowszym "Gościu" możemy więc przeczytać kolejny tekst - Jeden z dziesięciu.
Pamiętam, że kiedyś strasznie oburzył mnie temat dziesięciny, gdy usłyszałam, że jeden z ruchów w Kościele proponuje coś takiego członkom wspólnoty. Jak to? Kazać ludziom oddawać 10% zarobków? Masakra jakaś. Jak mogą? Jak się ośmielają coś takiego wprowadzać? Niech każdy daje, ile chce. A nie że jakiś przymus i dziesiąta część. I uśmiecham się szeroko do tego swojego zbulwersowania. Burzyłam się, bo nie rozumiałam jednej podstawowej sprawy - wszystko, absolutnie 100% pieniędzy (i nie tylko), mam od Boga. Gdybym od roku nie doświadczała codziennej, kompleksowej troski Pana Boga o dach nad głową, żołądek i inne bytowe sprawy, nadal pultałabym się na dziesięcinę. Gdybym nie stawała co miesiąc przed rachunkami do zapłacenia, bo te sprzed miesiąca jakimś cudem popłaciłam, nie rozumiałabym w ogóle, o czym pisze Jakimowicz.
Zaufanie Bogu także (a może przede wszystkim) w wymiarze finansowym to nie jest łatwa sprawa. Uczę się tego co miesiąc. Bardzo na przekór własnemu rozumowi, który uparcie twierdzi, że 2-4=-2. A co Bóg na to? Bóg mówi, że 2-4=2. Kompletny bezsens, ale tak właśnie jest. A przykłady ludzi, którzy oddają dziesięcinę Kościołowi są jeszcze bardziej szalone: 2-5=5. I tu mała uwaga. Nie wchodzimy w kalkulację. Że oddaję dziesięcinę, żeby Bóg "załatwił" mi tę "piątkę". To tak nie działa. Oddaję i nie myślę, ile będzie (4, 5 czy może 10). Po prostu oddaję, a Ty, Boże się zatroszczysz tak, żeby było dobrze.
Trzy teksty. W ostatnim czasie. Do przemyślenia.
* Jest to parafraza stwierdzenia usłyszanego w tym tygodniu - "Jeśli chcesz posłuchać dobrej muzyki, to ją sobie zagraj". Jakoś wpadła mi w ucho ;-).
No cóż, ja raczej myślę o tym, za co kupić leki dla mojego dziecka. Czy gdybym oddała dziesiątą część Kościołowi, on opłaciłby za mnie czynsz? Nie zaprzątam sobie tym głowy. Podstawowy zasób racjonalnego myślenia obowiązuje nawet gorliwych chrześcijan. W końcu po coś ten rozum od Boga otrzymaliśmy. Wszystko, co Pan Bóg dla nas robi, naszymi rękami robi. Więc skoro to, co od Niego mamy, jest w stu procentach Jego, ja i moje dziecko też jesteśmy w Jego pieczy. Tak, jak potrafimy się w świecie z Jego pomocą odnaleźć. Przede wszystkim zaś w zgodzie z własnym sumieniem. Dlatego w trosce o swoje psychiczne zdrowie, unikać będę kontaktów z demagogami wszelkiej maści.
OdpowiedzUsuńDlatego Kościół nie nakazuje dziesięciny. Od tego nie jest uzależnione nasze zbawienie. Nie polega to na tym, że oddam dziesięcinę i zobaczę, czy starczy kasy na niezbędne wydatki. To idzie z drugiej strony - Pan Bóg mnie do czegoś zaprasza (nie każdego zaprasza do wszystkiego) i ja na to odpowiadam albo nie (i nie stoi nad nami z gotową gilotyną w razie odmowy). To nie jest demagogia, ale próba pokazania, że taka rzeczywistość w Kościele też jest. Dzięki za twoją wypowiedź.
Usuń