Szycie nie jest moją mocną stroną. Nawet więcej. Nie jest żadną moją stroną. Zawdzięczam to tendencji spadkowej w relacji igłowo-nitkowej na przestrzeni trzech pokoleń. Czyli babci, Mamy i mnie. Nie wiem, jak to było u prababci. Z babcią było tak, że potrafiła zrobić wszystko z wyjątkiem tworzenia nowych ubrań. Wszelkie fascynujące serwety i serwetki robione na szydełku. Robótki na drutach (wspomniane kiedyś tutaj chodniczki). Cerowanie, łatanie, zaszywanie, obszywanie. Mama już nie szydełkowała i nie robiła na drutach. Ale zawsze coś mi tam zaszyła, zszyła itp. Moja przygoda z takimi umiejętnościami zatrzymała się na poziomie szycia ubrań dla lalek Barbie. Jakkolwiek zasób pomysłów posiadałam niemały (teraz uwaga - będzie bonus: chciałam zostać projektantką mody), natomiast krawcowa była ze mnie wybitnie licha. Wraz z lalkami porzuciłam zatem szycie czegokolwiek. I życie było dla mnie łaskawe w tym względzie. Do poprzedniego tygodnia. Wówczas odpadł, urwał, zerwał kontakt z płaszczem jego guzik. Chodziłam w takim stanie dni kilka. Bo co masz zrobić dziś itd. Ale zmotywowało mnie sobotnie wieczorne wyjście. Trzeba chociaż było wyglądać na ogarniętą. To się zawzięłam. Wzięłam czarną nitkę i igłę. Po dwóch nieudanych próbach wbicia się nitką w igielne ucho wygrzebałam z pudełka to sprytne urządzonko do nawlekania (nie ogarniam jednego - dlaczego Mama z babcią nigdy go nie używały, tylko umartwiały się tym celowaniem; każdy chyba lubi jakiś rodzaj masochizmu czy utrudniania sobie życia). Urządzonko dało radę. Został guzik i płaszcz. Z pewnymi bólami (w palcu rzecz jasna) podjęłam wyzwanie i odniosłam pełen sukces.
I właśnie napisałam post o niczym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz