Wiem, że z racji wieku tudzież ograniczonej mentalności piątkowy post babcię nie obowiązuje. Ale co mam się sama umartwiać. We dwójkę raźniej. Chociaż za rybą właściwie przepadam (dygresja: w młodości, gdy załączał mi się niekiedy rygoryzm i odzywał się we mnie człowieczek prawa, wówczas to lubienie ryby nieco kłóciło się we mnie. Ale mi przeszło. Sympatia do ryby na talerzu na szczęście nie). Ale miało być o babci. Babcia rybę ogólnie jadała. Może nie traktowała jej z taką pasją jak ja, ale było ok. Jakiś czas temu babcia jednak doszła do wniosku, że ryby nie lubi. Jakoś siłą przekupstwa Ilona śladowe ilości w nią wpychała, ale szału nie było. Ja nie mam zdolności przekupywania, więc serwowałam babci zazwyczaj jajko lub pierogi z serem. I jakoś to szło.
Dziś plan był podobny: ja - ryba, babcia - uszka (mrożonki poświąteczne są suuuuuper, zwłaszcza, jak jest się uziemionym przez przeziębienie). Obiad był ogarnięty. Babcia zjadła swój przydział, patrzy w mój talerz i pyta:
- Mogę kawałek twojego mięska?
Zapala mi się duże-małe światełko... Mięsko, mówisz...?! W sumie, czemu nie... Głośno natomiast mówię:
- Pewnie, że możesz!
Babcia przekąsza jeden kawałek:
- Dobre?
- Dobre.
Jest najedzona, więc więcej "mięska" w nią nie wmuszam, ale dwie godziny później babcia znów jest głodna. Ryba jeszcze jest. Szykuję. Mówię, że mięsko. Babcia z apetytem zjada cały kawałek. "Mięsko" daje radę. W sumie ryba to też zwierzę, więc skoro jest mięso ze świnki, kurki czy węża, to czemu nie z ryby?
A babcia i tak nie wie, że piątek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz