Brudna na koniec powiedziała: "Myślałam, że świętych ludzi to omija". W sensie normalny proces starzenia się z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Ma 87 lat. Jest facetem. Świętym człowiekiem. I nie piszę tego z kokieterią czy na wyrost. Poświęcił życie Bogu radykalnie i pięknie, a swoją drogę opisał we wciągający sposób. Chociaż czytałam tylko fragmenty jego wspomnień. Był człowiekiem inteligentnym i błyskotliwym. Dowcipnym.
Dziś spotkałam znajomego, który z nim mieszka. Trochę sobie poopowiadaliśmy. U niego też jest wymuszanie, że wszystko musi być już, teraz, natychmiast, w tej chwili. Pretensje. I chodzenie w nocy. Jeszcze się nie gubi w ich małym domku. Chyba że gdzieś wyjadą. To jest ciekawie wtedy. Staruszek przestaje za to poznawać osoby, czego u mnie (na szczęście) jeszcze nie ma. Ale wszyscy mogą pracować, bo jakoś sobie radzi. Czego u mnie (niestety) już nie ma.
Starość nie omija świętości, która oglądana z tak bliska i na takim etapie, staje się niemal niewidzialna. A przecież jest. Gdzieś tam. W jakiejś przepaści ludzkiego istnienia.
Spotkanie z moim znajomym bardzo mi pomogło. Trochę uwolniło ze spiny ostatnich dni. Odetchnęłam. Zluzowałam.
Mam w domu Morisa w spódnicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz