Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

środa, 20 sierpnia 2014

Awangarda

Rok temu było tak. W tym roku chciałam iść na pielgrzymkę jeden dzień. Serio. Tak na "lajcie". Wciągam luźne dżiny i koszulkę, śmigam te trzydzieściparę kilometrów na Głuszynę i wracam do swojego łóżka. Żadnego pakowania, zrywania się ciemną nocą i wyrabiania kilometrówki. Planowałam jedynie odwiedzić Maryję w Częstochowie podczas święta. I tyle. Sprawy jednak wymknęły się spod kontroli, gdyż uruchomiona przez Brudną i Głównego Prowadzącego akcja pt. "Opiekunka dla babci" sprawiła, że opiekuńczy terminarz zaczął się zapełniać i nie było odwrotu*. Dowiedziałam się 2 dni przed pielgrzymką, że jednak będę musiała zrobić te 320 kilometrów, więc z rezygnacją spakowałam plecak do granic jego możliwości. Głupio byłoby się wycofać.

Stanęłam skoro świt w kościele na ul. Polnej. I to było niebywałe. Pierwszy raz miałam iść z pogardzaną przeze mnie grupą biało-żółtą. Grupą zwaną w pielgrzymkowym slangu "beżetami", czyli "bez życia". Grupą, której nikt nie lubi i wszyscy ją obśmiewają**. Sama jeszcze do niedawna należałam do tego grona. Ale zbyt wiele trudu kosztuje mnie (i innych, którzy poświęcili swój czas, by siedzieć z babcią) możliwość wybycia z chaty na 11 dni, żebym mogła pozwolić sobie pielgrzymkę przełazić, przeskakać, prześpiewać - chociaż i to czasem lubię i wcale tego nie neguję. Ale padło na grupę, która karmiła mnie Słowem i chlebem - jednym i drugim do syta. I tym samym padło moje poprzednie wyobrażenie o niej. Bo mogłam ją poznać od środka. Nie ma tam ludzi świętych. Ani pobożnych. Ani smętnych. A jednak są trochę inni. Jakby nie z tego świata. Chociaż z tego.

Okazało się jednak, że kiedy słucha się Słowa, nawet najdłuższe i najnudniejsze miejscowości, które ciągną się w nieskończoność w linii prostej, można przejść i nawet tego nie zauważyć! (to było dla mnie prawdziwym zaskoczeniem i odkryciem). Można (to akurat nie było większym zaskoczeniem) z dotąd obcymi ludźmi w wieku od kilkunastu do kilkudziesięciu lat rozmawiać na naprawdę (po)ważne tematy. I nie musi to jednocześnie rodzić śmiertelnie poważnej atmosfery. Można patrzeć jak jedni umierają dla drugich i nie zabija to żadnej ze stron. Może nie istnieć słowo "musisz" i nie powoduje to destabilizacji, degeneracji czy załamania wiary. Prawdziwa awangarda. Nie żałuję więc wyboru, który w pewnym stopniu dokonał się za mnie.


Snadałko-japonki dały radę jeden dzień, gdyż dzięki nim myślałam, że umrę z bólu. Trzeba więc było poświęcić Lasockiego i jego wyrób towarzyszył mi przez resztę dni. Ale paski zostały ;)


Ten samochód wart był uwiecznienia... Pomysłowość zastana w Częstochowie.

* Odpowiedź Brudnej: "Sorry, myślałam, że chcesz iść".
** Niesmak na twarzach moich znajomych, którzy dowiadywali się, z jaką grupą idę, był bezcenny. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz