Zadziało się. Dostaliśmy go. Tak po prostu. Nagle. Ni stąd, ni zowąd. A raczej - z konkretnej piwnicy konkretnej plebanii. Stał i czekał na nas. Nówka sztuka. Widać po nim mały przebieg i solidne wykonanie. Prowadzi się dobrze, jak na parafialny przystało... Tadam! Mamy wózek! Taki dla babci. Zamieszkał w naszej piwnicy przed pielgrzymką, więc jak była pogoda, to mnie nie było. Jak wróciłam, pogoda se poszła. I już myślałam, że z tej piwnicy go nie będę miała okazji wyciągnąć. Aż tu lato na chwilę wróciło. I się zaczęło...
Zaczęło się od parku. Pobliskiego. Bo nie wiedziałam, czy babcia da radę. Czy jej się spodoba taka atrakcja. Czy nie będę musiała pędem do domu wracać, bo babcia - jak z kotem - z wózkiem się nie dogada. O siebie się nie martwiłam. Brudna postanowiła nam towarzyszyć i mnie asekurować, gdybym chciała babcię z wózka eksmitować przy jakimś krawężniku. Ale wszystko poszło w miarę dobrze. Babcia wyczesana i wyszykowana, lansowała się w czerwonym polarku. Brudna robiła za pilotkę ("Przejedź z lewej strony", "Jedźmy tamtędy", "Tędy nie" itp.). Dopchałam więc spokojnie babcię do parku i siadłyśmy na ławeczce. I tak siedziałyśmy póki babcia nie zaczęła narzekać na lekki chłodek. Jeszcze ją trochę przetrzymałam, bo ciepło przecież było. I sturlałyśmy się z powrotem. Tak minęło nam czwartkowe popołudnie.
Nie ominęła również babci sesja fotograficzna:
Babcia nijakiej traumy nie miała po spacerze, więc była szansa, że jeszcze uda mi się wpakować ją na wózek. W piątek jednak stanowczo oparła się temu pomysłowi. Nie zmartwiłam się zbytnio, zważywszy, iż cichcem już planowałam dwie wielkie, weekendowe wyprawy.
W sobotę wpakowałam w babcię solidną porcję obiadu, bo była głodna, a posiłek - makaron z sosem grzybowym w wykonaniu własnym - był pierwsza klasa. Wyszykowane i najedzone ruszyłyśmy na ratusz. Pierwszym punktem wycieczki była pizza. Ekipą spotkałyśmy się właśnie w ratuszu, babcia została ogarnięta troskliwą, męską opieką, a potem już w babskim gronie ruszyłyśmy do pobliskiej pizzerii. Myślałby kto, że po wielkim domowym obiedzie nie będziemy miały miejsca na pizzę. Błąd! Realia drogowo-chodnikowe skutecznie "utrzęsły" wszystko w babcinym żołądku, a ja jako etatowy popychacz miałam zwielokrotnione zapotrzebowanie na energię. Pożarłyśmy więc słoniowe ilości pysznego ciasta z roztopionym serem i różnymi dodatkami, zapijając wszystko Pepsi. Babcia dzielnie dotrzymywała nam towarzystwa, nie marudziła, karmiła gołębie resztkami, więc siedziałyśmy dość długo. To był jednak dopiero pierwszy punkt wyprawy. Drugim było "Narodowe czytanie Sienkiewicza", które odbywało się w sali recepcyjnej Ratusza. W celu dostania się na piętro postawiłyśmy na nogi wszystkich obsługujących tę imprezę i z klasą wjechałyśmy do sali.
Babcia była nawet grzeczna. Jej urok osobisty podbił serce Zagłoby, który zerkał na babcię z rozczuleniem. A babcia sobie wstawała, siadała na krześle, znów wstawała, siadała w fotelu. A ja sobie słuchałam czytania. Jeśli w danym momencie nie zajmowałam się czymś innym - szukaniem chusteczek, załatwianiem wody lub dwukrotną wycieczką do łazienki. Ostatecznie pod koniec lekko jej się przysnęło. Tak spędziłyśmy przemiłą godzinę. Pod koniec, z racji, iż późno się zaczęło robić, prawie z gracją opuściłyśmy salę. Ponownie wszyscy rzucili się nam na pomoc (szczególnie męska część). Odprowadzane uśmiechami wszystkich, opuściłyśmy to jakże ważne dla naszego miasta miejsce*.
Wyprawa była na tyle angażująca, że zupełnie zapomniałam, aby zrobić zdjęcie.
Mimo tak wyczerpującej przygody babcia chodziła po mieszkaniu "długo w noc". Regenerowała się jednak przez resztę nocy, przedpołudnie, południe i część popołudnia. Dzięki temu mogłyśmy wybrać się na obiecane lody. Obiecane były: 1) śmietankowe, 2) duże. No to pojechałyśmy. Wybór był spory, ale moją uwagę przykuły lody o smaku snickersa. Miły pan w uroczym kapelusiku dał babci spróbować owego smaku i zyskał przychylność (smak, nie pan - na pana nawet nie zwróciła uwagi, lody były istotą). Babcia zatem otrzymała wielką kulkę lodów w wafelku. Siadłyśmy więc i pałaszując słodkości, grzałyśmy się w słońcu.
Pod koniec musiałam tylko ratować babcię, gdyż lód zaczął się rozprzestrzeniać po babcinym swetrze, mojej torebce, którą babcia trzymała na kolanach, a przede wszystkim po rękach. Więcej strat nie odnotowano. Mogłyśmy więc jechać dalej. Zwiedzając kołami remontowane ulice. Dotarłyśmy do zacisznego ogrodu parafii, z którą miałam okazję przemierzać pielgrzymkowe kilometry. I tu nastąpiło kolejne spożycie cukrów prostych. Bardzo prostych. Słodka oranżada. Ciasto i... wafelki! Towarzystwo też babci odpowiadało. Babcia sypała żarcikami otoczona znów czułością i troską. Chociaż troska ta miała pewne granice. Granicą było posłuszeństwo moim nieubłaganym wyrokom. A właściwie jednemu wyrokowi - o zabronieniu dalszego pałaszowania słodyczy.
Babcia: Pani da mi wafelka, bo ona jest dla mnie niedobra i nie chce mi dać.
Były też zabawne sytuacje.
Pani (niewtajemniczona w cały system babciny, myśląc, że jestem doraźną opiekunką): To ile godzin jesteś z babcią?
Ja: 24.
No dobra. Wiem, że niecałe 24. Ale umownie jest właśnie tyle. O.
Do domu wróciłyśmy wieczorem, gdy babcia zaczęła zasypiać mi na ramieniu i cicho wspominać, że idzie się położyć. Cóż, nie siedziałyśmy w dużym pokoju naszego mieszkania, więc musiała zmobilizować siły na powrót. I się udało. Na trzecie piętro śmignęła bez większych problemów.
Obecnie zrobiło się trochę deszczowo, więc sezon wycieczkowy jest w lekkim zawieszeniu. Może jeszcze jednak uda się go reaktywować choć na chwilę. Bo miło tak. Nawet jak po powrocie padam na pysk ze zmęczenia. Jednak warto. A zmęczenie fizyczne jest błogosławieństwem.
* Miejsce jest ważne także dla mnie, gdy to w naszym Ratuszu zarysowała się moja naukowa przyszłość.
Kasiu, z tych opowieści mogłabyś książkę zrobić :)
OdpowiedzUsuńUcałuj Zosię od nas :)
No jak już tak wszyscy chcecie tej książki, to może i będzie :). Wycałuję - dzięki :)
UsuńDobry pomysł:)).
OdpowiedzUsuńGnębią mnie o to. W planach jest e-book. Tylko muszę siąść i ogarnąć ten chaos :)
UsuńTak sobie myślę, że babcia jest trochę jak Elunia. I ten lód skapujący na ręce, sweter i co popadnie. I ten biały włos rozwiany. I "była nawet grzeczna". Że o wafelkach nie wspomnę... :)))
OdpowiedzUsuńMyślę, że mogły by się dogadać ;)
Usuń