Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

piątek, 7 marca 2014

Zdarzyło się...

Zaczęło się w piątek w porze... Nie, nie w porze powiewu wiatru... Chociaż nie wiem, jaka była wtedy pogoda, więc może jednak. Na pewno była to pora obiadowa. Na obiad była zupa dziadowska. Mama jadła ją sobie, ale już jej nie dokończyła. Nie pozwoliłam jej.

Zupy "dziadoskiej" (jak się u nas wymawiało) nigdy nie cierpiałam i nie lubię do dziś. Zwłaszcza te kluseczki robione z wody i mąki, wyglądem przypominające maleńkie chmurki, napawały obrzydzeniem moje podniebienie. Nie. Not. Nicht. Nec. Non. Nie jestem w stanie tego jeść.Od zawsze. Do tego stopnia, iż gdy przez krew pępowinową dotarła do mnie owa zupa, postanowiłam niezwłocznie opuścić wnętrze mojej Mamy. Zbuntowałam się i mimo, że to nie był mój czas z medycznego punktu widzenia, stwierdziłam: Sorry, wychodzę. Nie było to jednak takie proste. Kilka godzin później, ok. godziny 19.00 "wyjęli" mnie (jak zawsze żartobliwie nazywała cesarkę zainteresowana) z Mamy. Albo już wtedy ujawniło się moje roztargnienie. Albo byłam tak zdumiona nową rzeczywistością. Nie krzyknęłam. Zamurowało mnie. Cisza. Lekarz musiał więc chlasnąć w mój maleńki tyłek. I wtedy zbuntowałam się po raz drugi tego dnia, rozwrzeszczając się na całego. Ważyłam 2300 g. I choć byłam wcześniakiem dostałam 9 Ap. I byłam w stanie ogólnym dobrym. Nic nie zapowiadało klęski. Bo jedzenie nie było moją mocną stroną i w tym był zasadniczy problem, który zanikł dopiero dwanaście lat później.

W około 5 godzin po mnie w tym samym szpitalu urodziła się Ania. 7 lat później wylądowałyśmy w tej samej klasie tej samej podstawówki. A po następnych kliku - w jednej ławce. Obchodziłyśmy razem urodziny, ale to ja byłam starsza. Taka sytuacja.

Urodziłam się 7 marca w roku spod znaku Czarnobyla, więc załapałam się na picie wiadomej substancji. Na szczęście byłam zbyt mała, żeby zapamiętać tę kolejną traumę lat dziecinnych.

Mimo że nic nie jadłam, dzieckiem byłam nadpobudliwym. Nie wiem skąd brałam siły. Chyba z powietrza. W wieku dwóch lat złamałam nogę. W wieku pięciu - obojczyk. W wieku sześciu lat po raz pierwszy się zgubiłam i z pomocą instynktu samozachowawczego wróciłam samodzielnie do domu z "dużego rynku". Skończyło się tęgim laniem.

Mama zwykła powtarzać: masz szczęście do ludzi. I miała rację. Mam szczęście do ludzi. Zaczynając od niej.

Powyższą tezę potwierdza to oto zdjęcie, gdy w środku zimy w górach zostałam przez dobrych kompanów przywiązana do drzewa i pozostawiona sobie. Mieli jednak chrześcijańskie uczucia, gdyż zostawili mi batonik ;-)


Jeden z piękniejszych widoków, jaki w życiu widziałam - zachód słońca w chmurach:


2 komentarze: