Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

środa, 6 sierpnia 2014

Rzymskie wakacje. Cz. 3 - Simply, czyli po prostu. Prosto jak cholera.

Gdybyśmy chcieli podczas naszego tygodniowego pobytu w Rzymie zaopatrywać się w małych włoskich sklepikach, po dwóch-trzech dniach zabrakłoby nam eurosów i zaczęlibyśmy przymierać głodem. Dlatego uskutecznialiśmy wędrówki do pobliskiego marketu marki Simply. Tanio też nie było, ale przeskok finansowy dało się odczuć. Poza tym niepowtarzalna atmosfera, jaka w nim panowała i logika w rozmieszczeniu asortymentu pozostaną na długo w naszej psychice.

W Simply zdecydowanie było zatrudnionych więcej mężczyzn niż kobiet. Faceci obsługiwali stoisko z pieczywem i serami. Siedzieli w punkcie obsługi klienta (po co im taki punkt w dość małym markecie - nie wiem) i byli kasjerami. Kasjerki też były. I obie grupy zachowywały się dość swobodnie, z włoską werwą kłócąc się o coś między sobą, nie bacząc na klientów i wymachując kartonami. Nie raz.

Z racji, iż pierwszy raz wyjeżdżałam z tą ekipą na wakacje, byłam zobowiązana do postawienia tudzież zrobienia wkupnej kolacji, o czym przypominali mi niezmiennie cyrograf podpisany hektolitrami krwi oraz Główny Organizator. Padło zatem na pizzę. Że zrobię. Pizzy nigdy nie robiłam, ale pyzy mam opanowane i Brudna zaoferowała również pomoc, więc można było startować w Simply z zakupami. Niestety już na samym początku pizza stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Kiełbasę mieliśmy z Polski. Z pomidorami, cebulą i serem nie mieliśmy większych problemów. Zostały mąka i drożdże. Zdobycie tych dwóch, prostych składników stało się jednak nagle niczym wielka góra lodowa. Jeździmy koszykiem po markecie. Kontrolujemy półki. Gdzie może być mąka? Patrolujemy okolice pieczywa - nie ma. W pobliżu makaronów - też nie. Jesteśmy bliskie rezygnacji i uznania, że Włosi nie stosują mąki, gdy wtem ktoś (już nie pamiętam kto) natknął się na mąkę na dolnej półce. Półki powyższe zajmowała... kawa. Logiczne. Cholernie.

Jeszcze więcej atrakcji zapewniło nam kupowanie drożdży. Po pierwsze - nie wiedziałyśmy, jak są drożdże po włosku i czy w ogóle tak się nazywają. Ponadto Brudnej majaczyło coś w odmętach mózgu, że Włosi stosują drożdże w proszku. Lepiej być nie mogło. 2 dni szukałyśmy tych drożdży w markecie (nie przez całe dwa dni, żeby nie było wątpliwości). Ktoś może stwierdzić, że między jednym, a drugim dniem mogłyśmy sprawdzić, jak są drożdże po włosku. Ale nie wiem, czy w czymkolwiek by nam to pomogło. Ostatecznie sprawy w swoje ręce wziął Główny Organizator i bez większych problemów znalazł potrzebny produkt. Także tego*.

Inną właściwością marketu było iście włoskie podejście do kwestii czasu. Market był czynny od 8.00. Razu pewnego zależało nam na wcześniejszych zakupach, więc dziewczyny wybrały się do marketu z rana, by zastać tam kartkę, że w dniu owym sklep otworzą pół godziny później. Wspomnę jedynie, że poprzedniego dnia informacji takowej nie było. To się nazywa luźne podejście do rzeczywistości. Chyba bym się odnalazła.

Trzeba jednak im oddać, że kluski mieli dobre i w rozsądnych cenach. Przytachałam ich do domu trzy opakowania. Lavazzę też mieli w sporym wyborze i nawet w promocyjnej cenie kupiłam sobie trochę i J. jakąś wersję ze specjalnym przeznaczeniem do kawiarki**. I mają świetny przelicznik zgrzewek piwa. 1 zgrzewka=15 butelek. Bo po co się rozdrabniać ;-).

*W kwestii pizzy - dopóki moje poczynania kontrolowała Brudna, wszystko szło planowo. Niestety, po włożeniu pizzy do piekarnika Brudna postanowiła iść spać. W związku z czym nieco przypaliłam ciasto od spodu. Oczywiście "nieco" jest pojęciem względnym.

** Przez tę Lavazzę dla J. mój bagaż podręczny został nieco przetrzebiony na lotnisku. Miła pani tak długo gmerała między moimi rzeczami, aż jej wzrok padł na tę nieszczęsną Lavazzę i wówczas pani powiedziała "kofi" i puściła mnie wolno.A co ja niby tam miałam wieźć, jak nie "kofi"? "Kofi" i kluski. Wszystko z Simply.

3 komentarze:

  1. Nawet nie wiem, co to lavazza:).
    Ach, być w Rzymie i kupować w markecie! A wszystkie te cudowne lokalne knajpki, będące standardem przeciętnego Włocha - nie w naszym zasięgu...
    Jak dobrze, że ja byłam tam z bratem:)).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lavazza to marka kawy ;-). Takiej lepszej i u nas (nawet po przeliczeniu eurosów na złotówki) droższej.
      Knajpki mijaliśmy podczas wędrówek. A potem wracaliśmy do domu i sobie gotowaliśmy kluski z sosem i polską kiełbasą. Uwierz, to też miało swój urok. Ale za to na każdym prawie kroku kosztowaliśmy włoskiej kawy :)

      Usuń
    2. Teraz rozumiem. Ja osobiście kawy nie pijam, bo nie lubię. Miałam w Rzymie niezłą zagwozdkę, gdzie tu można napić się herbaty. I wreszcie po długich poszukiwaniach - u Turka:).

      Usuń