Ranek. Dokładnie 6.51. Babcia z głośnym wołaniem domaga się czekoladki. Jeszcze mamy. Zatem wygrzebuję się spod kołdry i zaspokajam nagłą babciną potrzebę. Powtórka następuje jeszcze o 6.59 i chwilę po siódmej. Gdy domaga się czwartej porcji, ignoruję, bo jednak są granice. Po chwili i tak się uspokaja.
Wczoraj z odsieczą wykąpaliśmy babcię. Bo odsieczy chyba spodobało się naginanie z nagą babcią po mieszkaniu. Wszystko oczywiście kulturalnie i bez uszczerbku dla jej zdrowia. Choć nie obyło się bez wrzasków, krzyków i protestów. Babcia nie cierpi być noszona przez kogokolwiek i w jakichkolwiek okolicznościach. Niestety nie da się inaczej. Powoli (no dobra, nie tak powoli...) problem z przemieszczaniem się ulega pogłębieniu. Zapierdalamy w dół niczym na torze saneczkarskim. Na obiad niemal nie dotarła do stołu. Zaczęła mi siadać na własnych nogach. Jakoś ją szarpnęłam, bo na szczęście do stołu był krok. Ale można było popłakać się z bezsilności. Chociaż waży ok. 40 kg. Ja 47 kg. Mam więc przewagę. Po obiedzie wróciła do swojego pokoju bez większych problemów.
Na kolację niemal doniosłyśmy z Brudną babcię do kuchni. Droga powrotna była minimalnie lepsza.
Brudna wpadła na pomysł, by przytachać wózek inwalidzki, który mamy w piwnicy. Chyba to będzie najlepsze rozwiązanie. Mimo wszystko chcę, żeby babcia opuszczała swój pokój. Poza tym karmienie przy stole jest o wiele łatwiejsze niż wykonywanie tej czynności w łóżku. Zwłaszcza tak, żeby nie upierdzielić wszystkiego dookoła.
Mamy zatem jazdę bez trzymanki. Tylko nie wiemy, po jakim torze jedziemy i w którym momencie się skończy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz