Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

piątek, 1 sierpnia 2014

Rzymskie wakacje. Cz. 1 - Rozmówki w narzeczach różnych.

Wszystkie problemy, których rozwiązanie wymagało dogadania się z tubylcami, przygniatały barki Brudnej. Ja rozwiązywałam jedynie własne, których finisz niekiedy bywał zabawny. Zważywszy, że posługuję się biegle:
- łamaną angielszczyzną ze znacznymi brakami w słownictwie
- kilkoma włoskimi zwrotami typu: skiuza, gracja, kłanta kosta, uno momento, basta, uno, duo, tre*.
- dwoma rękoma i dziesięcioma palcami
płynnie przemieszczałam się między powyższymi językami. Niekiedy jednak bywałam zaskakiwana:

W sklepie, pytając o cenę koszulki:
JA: Kłanta kosta?
SPRZEDAWCA (Włoch!): Osiem euro.

Było łatwo. Do czasu. Do pewnego wieczoru, kiedy w Makao przegrałam rozwiązywanie problemów przez cały następny dzień (o tym, co jeszcze przegrałam w karty, też będzie). A następnego dnia jechaliśmy do miejsca, na które czekałam najbardziej ze wszystkich. Choć w Rzymie byłam drugi raz, to miejsce to (przemilczane nawet przez najfajniejsze przewodniki) miałam odwiedzić pierwszy raz. O tym miejscu też będzie. Ale najpierw musieliśmy się tam dostać. Wysiedliśmy na odpowiednim przystanku i nie bardzo wiedzieliśmy, w którą udać się stronę. Jednak na pobliskim przystanku stała siostra zakonna i jakiś mężczyzna. Nadszedł więc czas wprowadzenia przegranej w życie. Nadmienić dla jasności muszę, iż poszukiwaliśmy miejsca ścięcia św. Pawła.

Raźnym krokiem ruszyłam w stroną małej i nieco starszawej siostrzyczki. Ta obronnym ruchem, przeczuwając, że będę chciała czegoś od niej, dawała mi do zrozumienia, że mi nie pomoże, ale mimo to:
JA: Inglisz?
SIOSTRA: Italiano?
JA: No.
Skierowałam się więc w stronę starszego Włocha.
JA: Włen is plejs, włer sante paulo dajd?** [w tym momencie walę się prawą dłonią w szyję].
MĘŻCZYZNA: Aaa, sante Paulo! 
Niestety zrozumiał, że chcę do bazyliki św. Pawła i nadmienia o autobusie (po angielsku na szczęście), więc powtarzam pytanie i znów biję się po szyi. Załapał i mówi, że mam iść prosto i skręcić w prawo, ale nie jestem pewna, czy dobrze go rozumiem. Na szczęście już stoi przy mnie Główny Organizator i potwierdza się, że jednak dobrze przełożyłam sobie odpowiedź.

Następnego dnia wracamy z turne po Rzymie i  przy Tybrze napotykamy na tłum ludzi oblepiający murek z obu stron rzeki. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi (utopił się ktoś czy co?), więc zgłaszam się na ochotnika, że się dowiem, choć przegrana już mnie nie obowiązywała. Mijam ludzi. Wszyscy starsi, więc mniejsze prawdopodobieństwo, że posługują się angielskim narzeczem. Ale trafiam na szczęście na jakiegoś młodego osobnika płci męskiej, więc od razu zagajam od "inglisz?" i gdy potwierdza, to pytam, co się będzie działo. Niestety nie pamiętam, jakich słów użyłam, ale chłopak zrozumiał i wyjaśnił, że będzie płynęła tędy w procesji figura Matki Bożej jakiejś tam*** (nie zrozumiałam jakiej) na łodzi i że zatrzyma się przy moście, a następnie zostanie przeniesiona do pobliskiego kościoła. I że to święto jest. Wszystko przekazałam reszcie. Niestety nie poczekaliśmy na figurę, gdyż lunął deszcz.

Jedną z lepszych akcji było zatrzymanie autobusu. Widzimy, że nadjeżdża nasza "trójka" i to w dwóch egzemplarzach, więc nie wiadomo, kiedy przyjechałyby następne. Biegniemy. Wysuwam się na prowadzenie. Wskakuję do autobusu. Drzwi się zamykają. Autobus rusza. Oglądam się za siebie i widzę, że reszta nie zdążyła dobiec i została na chodniku. Groza przeszywa moje wnętrze, więc błyskawicznie przemieszczam się w stronę kierowcy i z obłędem w oczach wykrzykuję w stronę kobiety "Uno momento!". Autobus się zatrzymuje i Włoszka wpuszcza pozostałych. To jest typowe dla Włochów, że czekają.

Raz wybraliśmy się do Ostii. Przemierzając kolejne metry w poszukiwaniu publicznej plaży, mijaliśmy prywatne. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że z ciekawości dowiemy się, ile kosztuje bilet na taką plażę. Biegnę więc ochoczo do okienka. Jest cennik, ale własnym oczom nie wierzę w te 25 euro, więc:
JA: Kłanta kosta uno biletta?
KOBIETA: Blablabla (powiedziała coś po Włosku)
JA: In inglisz.
KOBIETA: Tłentyfajf juro.
JA: Fenks.

Jaka drożyzna.

Moje płynne przechodzenie z jednego języka w drugi szczególnie zaznaczyło się raz w Maku, gdy kupowałam frytki, mówiąc: "The big patate".

W wielu innych momentach, kupując bułkę, rogalika czy kawę wspomagałam się palcami (czy to wskazując ilość czy wskazując na to, co chcę kupić) i nie przejmując się kaleczeniem dwóch obcych języków. Gdyż w najgorszym razie ktoś mnie nie zrozumie lub nie zechce wejść ze mną w dialog, a to są doprawdy drobiazgi. W sumie ani razu nikt mnie nie olał. Ewentualnie stwierdzał, że po angielsku ni w ząb. I basta! A radość, jaką dawało mi komunikowanie się z ludźmi, była bezcenna.

Choć raz brak znajomości włoskiego wyszedł mi na dobre. Gdy w Ostii prawie się utopiłam, po wydostaniu się na brzeg dostałam od ratownika ochrzan, z którego nie zrozumiałam ani słowa.


Foto by Pigmej. Starszy.

* Przepraszam, dziękuję, ile to kosztuje, chwila, koniec/dość, jeden, dwa, trzy (zapis wymowy, bo pisanie nie było mi do niczego potrzebne).
** Gdzie jest miejsce, gdzie zginął św. Paweł?
*** Po sprawdzeniu w Internecie, okazało się, że chodziło o Matkę Bożą Rzeczną.

2 komentarze:

  1. No, to nieźle sobie poradziłaś! My zwykle trafialiśmy na takich, którzy całkiem nieźle "spikali":)) Zresztą brat w roli władającego angielskim przewodnika to jest to.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas też miał kto władać angielskim. Ale cóż... Mimo moich braków językowych bardzo lubię nawijać z obcokrajowcami i dobrze się w tym czuję. Sprawia mi wiele radości fakt, że mogą sama coś załatwić.

      Usuń