M. za wszystkimi wybitnymi teoretykami dziennikarstwa powtarzała, że tematy leżą na ulicy. Dygresja: M. do pewnego momentu była dla mnie jedynym żywym teoretykiem, z którym miałam do czynienia. Potem się to zmieniło, ale sama tego chciała, zaciągając mnie bez użycia siły, szantażu czy mobbingu na pierwszą (i na kolejne również) konfę.
Wracając do leżących odłogiem i wyrastających spod ziemi tematów, dostałam tydzień temu propozycję napisania felietonu. Niby nic takiego. Większą publicystyką zajmuję się już od pewnego czasu, więc jaki problem miałabym mieć z felietonem. Pikuś. Drobnostka. Wprawdzie felieton pisałam wyłącznie na zajęciach u M., ale to tylko tekst i w dodatku na 3600 znaków ze spacjami. Nie ma nad czym debatować, zwłaszcza że trochę felietonów (różnej maści) się naczytałam, a w drugim rzędzie książek upchnięte mam "Dziennikarstwo i świat mediów". Sprawa realizacji gatunku - załatwiona. Trzeba jeszcze zrealizować ten temat, co to leży i się prosi, żeby go podnieść i opisać. Chodziłam. Przez tydzień. Tyle tych tematów zalegało chodniki, że prawie się o nie zabijałam, potykając. Zaczęłam więc popadać w lekką rozpacz, bo A. już w czwartek wypominała mi, że tu posty na blogu, a mogłabym felieton... W sumie poniedziałek zbliżał się i nie chciał robić nic innego. Rozpacz zatem zaczęła się pogłębiać. Aż tu dziś rano - Alleluja. Dosłownie. Bo temat zastał mnie w kościele. Chociaż złoty jubileusz, na który przypadkiem trafiłam, nie jawił mi się wówczas jako temat felietonu. Dopiero po południu mnie olśniło.Jest! (no prawie "jest", bo zostało mi tysiąc znaczków z małym hakiem).
I jak tu twierdzić, że chodzenie do kościoła to strata czasu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz