Pozbierałam się nieco z egzystencjalnej rozsypy. I zdążyłam jeszcze po drodze zaliczyć dwie mniejsze. Między poprzednim, a tymże postem. Jest więc dość stabilnie.
Uczymy się jednak pewnej samodzielności. Na użytek mój. Na okoliczności różne.
Jakiś czas temu dostałam jednodniowego rozstroju żołądka. Od jedzenia mnie odrzucało na odległość może nie świetlną, ale zbliżoną do takowej. Jakoś jednak siłą instynktu samozachowawczego byłam w stanie podać babci kanapki (robienie obiadu było w tym momencie czystą abstrakcją). Ale. Trzeba było zmienić babci gacie. Żywa byłam na tyle, żeby wyjąć je z szafki i poinstruować babcię o kolejności czynności. Pochylenie się do jej stóp groziło padnięciem na podłogę i zostaniem na niej. Wolałam nie ryzykować. A babcia jakoś sobie poradziła.
Nauka radzenia sobie nie zawsze ma jednak scenerię mrożącą krew w żyłach. Otóż:
- Jestem głodna, jestem głodna!!! - woła babcia, choć pół godziny wcześniej wychlipała trochę pomidorówki z kluskami.
- Nie dam ci teraz jeść, bo mam pomalowane paznokcie.
- To sama sobie wezmę.
- A co weźmiesz?
- Chlebka.
- Zrobisz sobie chlebek z czekoladką?
- Zrobię.
Wzięła sobie skibkę chleba. Podałam jej słoik. Poinstruowałam, gdzie jest nóż. No i zrobiła sobie kanapkę. Sama. Samodzielnie. Samodzielnie też zmieniła gacie, bo nadal nie zamierzałam narażać paznokci. Dajemy więc radę. Ale oficjalnie - żeby nie było - twierdzimy, że babcia potrzebuje pomocy w czynnościach samoobsługowych. Bo jak by wyszło na zewnątrz, że babcia sobie tak świetnie radzi, to by się jeszcze zablokowała procedura, w wyniku której będziemy miały na papierze, że babcia jest niepełnosprytna i musi mieć dozór.
To akurat się rozumie samo przez się:)).
OdpowiedzUsuń