Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

wtorek, 30 września 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 58 - Sposobem ją, sposobem nadal!

Poranek był nieco ekscentryczny. Gdzieś między myciem twarzy, a myciem zębów do łazienki zajrzała babcia. Wprawdzie miała na sobie bluzkę od piżamy, ale zamiast majtek i spodni owinięta była ręcznikiem. Zresztą "owinięta" to zbyt wiele powiedziane, bo ręcznik za duży nie był, więc sięgał przed kolana i żeby jakoś się trzymał i okrywał, babcia w garści ściskała jego rogi na wysokości bioder. I stoi w progu tej łazienki. W tym ręczniku w kolorowe paski. Spodnie i majtki były w pralce, więc wysoce prawdopodobne, że się trochę posikała. Albo tak po prostu się rozebrała. Nie wiadomo tylko kiedy. Bywa. Dostała czysty zestaw i poszła spać. Ja natomiast wyruszyłam na wielkie zakupy w ramach domowego przetwórstwa owocowego, które od czasu przerabiania mirabelek zatrzymało się w pół kroku.

Wróciłam obładowana jabłkami i gruszkami. Zaopatrzenie się i przytachanie tego wszystkiego do domu zajęło nieco czasu, więc od progu rzuciła się na mnie wygłodniała dwuosobowa gromada, którą trzeba było "od ręki" nakarmić. Jak nakarmiłam, to wzięłam się za te gruszki i jabłka. Ulokowałam się w pokoju, babcia przysiadła na krześle i słuchałyśmy sobie konferencji bpa Grzegorza Rysia. W pewnym momencie babcia poszła do łazienki. Coś tam mamrotała, ale zbytnio uwagi nie zwracałam, nosem siedząc w tych gruszkach i jabłkach. Ale tknęło mnie. Idę. W łazience jej nie ma. W pokoju i w kuchni też nie. Była już prawie pół piętra niżej. Na klatce rzecz jasna. Sprowadziłam ją więc z powrotem do mieszkania. I zabrałam się do dalszej obróbki, na co babcia wyraziła chęć pomocy. Dostała zatem nożyk i antonówki do krojenia. Pracowała dzielnie do samego obiadu. Przyznać muszę, że a) wymęczyłam ją, b) zaoszczędziłam naprawdę kawał czasu. 






Po obiedzie dostała procha, dzięki czemu pod wieczór była już lekko przyćpana, bo proch działa z opóźnieniem. Po obiedzie był jeszcze czas na czytanie, liczenie ludzi i wspólne "ubieranie" słoików, więc babcia poległa, pokonana przez intensywność dnia i przyćpanie. To jest jednak pewien sposób na spokojną noc.

piątek, 26 września 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 57 - Sposobem ją, sposobem!

Brak stabilizacji na froncie wymaga ode mnie sporych nakładów kreatywności oraz elastycznego podejścia do życia. Nie da się niekiedy wypracować jednego niezawodnego sposobu zarówno na babcię, jak i na kota. Ale radzę sobie nieźle.

Babcia zazwyczaj kończy posiłek słowami "ale się najadłam"i "już nie będę tego jadła" (w przypadku, gdy coś zostaje na talerzu) lub "wszystko zjadłam" ( w sytuacji odwrotnej). Zdarza się jednak, że po 2, 3 tudzież 5 minutach od tego najedzenia w babci nagle ponownie odzywa się głód. Dobrze, jeśli chleb niedojedzony został. Podsuwam jej wtedy pod nos to, co zostawiła i temat zamknięty. Zazwyczaj ugryzie jeden lub dwa kęsy i znów jest najedzona. Nieco gorzej jest, gdy nic nie zostawiła, ale i to jest do zrobienia. Sprawy mogą się jednak lekko skomplikować. Np.:

Ja [rzucając się na chlebak, by szybko przygotować jakąś kanapkę]: Już ci szykuję chlebek.
Babcia: Ale ja nie chcę chlebka. Chcę coś innego.

Zatrzymuję się więc w pół drogi i uruchamiam trybiki. Zazwyczaj kończy się płatkami z mlekiem lub jogurtem. W skrajnych wypadkach stawiam na wafelka. Chyba że babcia nie ma prawa być głodna. Ostatnio po spałaszowaniu chleba i wielkiej michy płatków z mlekiem w niezbyt wielkiej odległości czasowej, znów zaczęła wołać o jedzenie.

Ja: Ale przed chwilą jadłaś.
Babcia: Aha. Zapomniałam.

I temat zginął w niebycie.

Ostatnio nawiedziła nas Basia. Spałaszowałyśmy czekoladę. Babcia również. Niemało. Trochę posiedziałyśmy. Zdążyłam zamknąć za Basią drzwi. Nie zdążyłam jednak wyrzucić opakowania po czekoladzie. I się zaczęło.

Babcia [płaczliwym głosem]: Ktoś zjadł mi moją czekoladkę, ktoś zjadł mi moją czekoladkę...

Jest godz. 23.00. Za oknem deszcz wali o szyby. Padam ze zmęczenia.

Babcia [płaczliwym głosem]: Ktoś zjadł mi moją czekoladkę, ktoś zjadł mi moją czekoladkę...
Ja: Kupię ci jutro następną.
Babcia: Ktoś zjadł mi moją czekoladkę. Kto zjadł mi moją czekoladkę?
Ja: Nie wiem.

Aplikuję wafelka. Zjada i... zaczyna od nowa. Po kilkunastu minutach znów próbuję zakończyć sprawę za pomocą wafelka. Nie skutkuje. Ostatecznie o 23.40 zostawiam ją w kuchni, gaszę światło i idę spać. Wraz ze zgaszonym światłem babcia przestaje jęczeć o czekoladę.

Przypomniało mi to jeden z odcinków "Świata według Bundych", w których Al nakrywa potomstwo kocem, by nie dopominało się o jedzenie. Takie luźne skojarzenie. Dziwne rzeczy przechowuje ludzka psychika.


czwartek, 18 września 2014

"My tu cały dzień siedzieliśmy"

Gdyby nastąpiła katastrofa. Dramat. Koniec świata. Czyli wojna. W którą zostalibyśmy wprzęgnięci. W jakiś sposób. To wiem. Może nie wszyscy. Ale wielu. Wielu kibiców - jakiejkolwiek piłki - poszłoby napieprzać wroga. To jest moje osobiste zdanie. Nikt nie musi się z nim zgadzać. Ale myślę, że wzięliby granaty i co tam by im dali w łapy i robiliby rozpierduchę. Właśnie oni. Proste chłopaki, którzy dzisiaj darli się "toporem i młotem czerwoną chołotę", "Polacy, jazda z kurwami, jesteśmy z wami", "Spierdolnikow", "wypierdalać" albo na koniec "daswidania" i "jebać Putina". Robi się mało elegancko.Wiem. Nawet tak grubiańsko się zrobiło. Ale jest to prawdziwsze niż rozprawianie się Rosji z Ukrainą w białych rękawiczkach. Kawałek po kawałku. Ktoś do knajpy, w której kibicowaliśmy między innymi z racji zakodowanych meczy, przytachał jabłka. Atmosfera była jednoznaczna. Wspaniała. Fantastyczna. Zero tolerancji dla wroga. A do tego wiele zabawnych akcentów.

Na kanapie - z racji ich późnego, aczkolwiek nie aż tak późnego przyjścia - siadło przed nami dwóch chłopaków. Taka mocno starsza młodzież ;-). Mocno też podpita. Nikomu krzywdy nie robiąca, z ogromnym zapałem (na ile siły im pozwalały) kibicująca. Około piątego seta chłopakom udało się zainstalować na zewnątrz (jeden przyjaźnił się z drzwiami, drugi z ławką), by wtłoczyć w płuca dymka. W tym czasie miejsce zajął im jakiś młodzian. Po powrocie starsi koledzy stanęli w zadziwieniu nad nim. Jeden siadł, ale dla drugiego miejsca brakło, zaczął więc grzecznie tłumaczyć intruzowi, iż ma sobie iść. Elaborat swój chwilę wykładał, ostatecznie popierając go argumentem "my tu cały dzień siedzieliśmy". Wobec takiej siły argumentu młodzian był bezradny. Opuścił więc pierwszorzędną lożę, ściskając się na środku ekranu ze swoim dyskutantem.

Do tego "sto lat" odśpiewane właścicielce lokalu z okazji jej urodzin i postawienie przez nią wszystkim kielonkowej kolejki (chyba wyglądaliśmy strasznie porządnie, bo do nas nie dotarły owe kielonki). Jak "u cioci na imieninach".

Na kolejne mecze (albo chociaż jeden mecz) też chyba się wybierzemy. Ze względu na rodzinną atmosferę. Polską. Do gruntu.

piątek, 12 września 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 56 - Ja bym tego nie jadła...

Jak przystało na rasową matkę Polkę, zdarza mi się przespać noc bez  przeszkód. Czyli że towarzystwo śpi i niczego przez całą noc ode mnie nie chce. Ta wyjątkowa noc nadeszła z wtorku na środę. Babcia i Kiko posnęli jeszcze zanim zdążyłam zakopać się w kołdrę. Miałam więc wieczór dla siebie, a do snu utuliła mnie błoga cisza. A do tego w środku nocy nikt mnie nie budził: babcia nie chodziła, jęcząc, gubiąc się w mieszkaniu albo zadając pytania natury podstawowej. Kiko nie atakował moich stóp, nie biegał oszalały po mieszkaniu, nie skakał po meblach i nie szeleścił reklamówkami. Szaleństwo. Obudził mnie dopiero budzik. I przez pół dnia chodziłam w zadziwieniu. Szczególnie że tak dobrze było ostatnio zaraz po powrocie z pielgrzymki, kiedy przez pierwsze dwa dni spałam po kilkanaście godzin. Ale to było trzy tygodnie temu...

Żeby jednak za bardzo mi się nie zdawało, wszystko wróciło do normy: babcia chodzi i gada, kot skacze, drapie i galopuje. Zazwyczaj jest tak, że jedno kończy i wtedy zaczyna drugie. Zazwyczaj najpierw babcia się musi wychodzić, a następnie Kiko ma potrzebę, żeby się wybiegać (chyba czeka, żeby babcia nie plątała mu się między kopytami - podejrzewam, że na noc obuwa się w kopyta i dzięki temu może donośnie tupać). Chyba zaczynam się przyzwyczajać. Dlatego noc bez takowych atrakcji jakoś wybija mnie z rytmu.

Oprócz tego, że Kiko z babcią nie dają mi się wyspać, postanowili obżerać mnie z pasztetu z cukinii. Jest to obecnie chyba numer jeden na liście przysmaków w naszym domu. Babcia zajada pasztet razem z chlebem. Kiko dostaje go bez chleba. Rzucają się na niego w oszołomieniu. Nie wiedząc, co zawiera...

W któryś dzień (z rzędu) babcia pałaszuje kanapkę z owym przysmakiem, kot kręci się wokół jej nóg.
Babcia: Co on tak chodzi?
Ja: Bo chciałby ten pasztet. Bardzo go lubi.
Babcia: To daj mu.
Ja: No ok...
Nakładam mu pełną michę i łeb kota ginie w niej natychmiast.
Babcia: A co tam jest, że ona tak je?
Ja [z pewną rezerwą]: Cukinia, inne warzywa [celowo nie wymawiam słowa "marchewka"] i jajka..
Babcia [przegryzając chleb z pasztetem]: Ja bym tego nie jadła...

Także tego. Dobrze, że jedno i drugie nie wie, co "siedzi" w pasztecie. Mniej wiesz, dłużej żyjesz.

Pasztet jednak wielką tajemnicą nie jest, więc...:

3 szklanki startej cukinii
3 (w sztukach) starte marchewki
3 (w sztukach) starte cebule
20 dekagramów startego żółtego sera
1,5 szklanki tartej bułki
0,5 szklanki oleju
2 łyżki masła
4 jajka
Do przyprawienia: sól, pieprz, gałka muszkatowa, bazylia, majeranek.

Co z tym robisz? Ubijasz białka, dorzucasz do tego żółtka i te wymieszane, starte warzywa i pieczesz w piekarniku do godziny w temp. 180 stopni C.
Piecze się w foremkach do pasztetu.

Wiem, zdjęcie by się przydało, ale wszystko już zjedzone...

wtorek, 9 września 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 55 - Jeśli zawojujesz, to nie zwariujesz

Zadziało się. Dostaliśmy go. Tak po prostu. Nagle. Ni stąd, ni zowąd. A raczej - z konkretnej piwnicy konkretnej plebanii. Stał i czekał na nas. Nówka sztuka. Widać po nim mały przebieg i solidne wykonanie. Prowadzi się dobrze, jak na parafialny przystało... Tadam! Mamy wózek! Taki dla babci. Zamieszkał w naszej piwnicy przed pielgrzymką, więc jak była pogoda, to mnie nie było. Jak wróciłam, pogoda se poszła. I już myślałam, że z tej piwnicy go nie będę miała okazji wyciągnąć. Aż tu lato na chwilę wróciło. I się zaczęło...

Zaczęło się od parku. Pobliskiego. Bo nie wiedziałam, czy babcia da radę. Czy jej się spodoba taka atrakcja. Czy nie będę musiała pędem do domu wracać, bo babcia - jak z kotem - z wózkiem się nie dogada. O siebie się nie martwiłam. Brudna postanowiła nam towarzyszyć i mnie asekurować, gdybym chciała babcię z wózka eksmitować przy jakimś krawężniku. Ale wszystko poszło w miarę dobrze. Babcia wyczesana i wyszykowana, lansowała się w czerwonym polarku. Brudna robiła za pilotkę ("Przejedź z lewej strony", "Jedźmy tamtędy", "Tędy nie" itp.). Dopchałam więc spokojnie babcię do parku i siadłyśmy na ławeczce. I tak siedziałyśmy póki babcia nie zaczęła narzekać na lekki chłodek. Jeszcze ją trochę przetrzymałam, bo ciepło przecież było. I sturlałyśmy się z powrotem. Tak minęło nam czwartkowe popołudnie.

Nie ominęła również babci sesja fotograficzna:




Babcia nijakiej traumy nie miała po spacerze, więc była szansa, że jeszcze uda mi się wpakować ją na wózek. W piątek jednak stanowczo oparła się temu pomysłowi. Nie zmartwiłam się zbytnio, zważywszy, iż cichcem już planowałam dwie wielkie, weekendowe wyprawy.

W sobotę wpakowałam w babcię solidną porcję obiadu, bo była głodna, a posiłek - makaron z sosem grzybowym w wykonaniu własnym - był pierwsza klasa. Wyszykowane i najedzone ruszyłyśmy na ratusz. Pierwszym punktem wycieczki była pizza. Ekipą spotkałyśmy się właśnie w ratuszu, babcia została ogarnięta troskliwą, męską opieką, a potem już w babskim gronie ruszyłyśmy do pobliskiej pizzerii. Myślałby kto, że po wielkim domowym obiedzie nie będziemy miały miejsca na pizzę. Błąd! Realia drogowo-chodnikowe skutecznie "utrzęsły" wszystko w babcinym żołądku, a ja jako etatowy popychacz miałam zwielokrotnione zapotrzebowanie na energię. Pożarłyśmy więc słoniowe ilości pysznego ciasta z roztopionym serem i różnymi dodatkami, zapijając wszystko Pepsi. Babcia dzielnie dotrzymywała nam towarzystwa, nie marudziła, karmiła gołębie resztkami, więc siedziałyśmy dość długo. To był jednak dopiero pierwszy punkt wyprawy. Drugim było "Narodowe czytanie Sienkiewicza", które odbywało się w sali recepcyjnej Ratusza. W celu dostania się na piętro postawiłyśmy na nogi wszystkich obsługujących tę imprezę i z klasą wjechałyśmy do sali.

Babcia była nawet grzeczna. Jej urok osobisty podbił serce Zagłoby, który zerkał na babcię z rozczuleniem. A babcia sobie wstawała, siadała na krześle, znów wstawała, siadała w fotelu. A ja sobie słuchałam czytania. Jeśli w danym momencie nie zajmowałam się czymś innym - szukaniem chusteczek, załatwianiem wody lub dwukrotną wycieczką do łazienki. Ostatecznie pod koniec lekko jej się przysnęło. Tak spędziłyśmy przemiłą godzinę. Pod koniec, z racji, iż późno się zaczęło robić, prawie z gracją opuściłyśmy salę. Ponownie wszyscy rzucili się nam na pomoc (szczególnie męska część). Odprowadzane uśmiechami wszystkich, opuściłyśmy to jakże ważne dla naszego miasta miejsce*.

Wyprawa była na tyle angażująca, że zupełnie zapomniałam, aby zrobić zdjęcie. 

Mimo tak wyczerpującej przygody babcia chodziła po mieszkaniu "długo w noc". Regenerowała się jednak przez resztę nocy, przedpołudnie, południe i część popołudnia. Dzięki temu mogłyśmy wybrać się na obiecane lody. Obiecane były: 1) śmietankowe, 2) duże. No to pojechałyśmy. Wybór był spory, ale moją uwagę przykuły lody o smaku snickersa. Miły pan w uroczym kapelusiku dał babci spróbować owego smaku i zyskał przychylność (smak, nie pan - na pana nawet nie zwróciła uwagi, lody były istotą). Babcia zatem otrzymała wielką kulkę lodów w wafelku. Siadłyśmy więc i pałaszując słodkości, grzałyśmy się w słońcu. 




Pod koniec musiałam tylko ratować babcię, gdyż lód zaczął się rozprzestrzeniać po babcinym swetrze, mojej torebce, którą babcia trzymała na kolanach, a przede wszystkim po rękach. Więcej strat nie odnotowano. Mogłyśmy więc jechać dalej. Zwiedzając kołami remontowane ulice. Dotarłyśmy do zacisznego ogrodu parafii, z którą miałam okazję przemierzać pielgrzymkowe kilometry. I tu nastąpiło kolejne spożycie cukrów prostych. Bardzo prostych. Słodka oranżada. Ciasto i... wafelki! Towarzystwo też babci odpowiadało. Babcia sypała żarcikami otoczona znów czułością i troską. Chociaż troska ta miała pewne granice. Granicą było posłuszeństwo moim nieubłaganym wyrokom. A właściwie jednemu wyrokowi - o zabronieniu dalszego pałaszowania słodyczy.

Babcia: Pani da mi wafelka, bo ona jest dla mnie niedobra i nie chce mi dać.

Były też zabawne sytuacje.
Pani (niewtajemniczona w cały system babciny, myśląc, że jestem doraźną opiekunką): To ile godzin jesteś z babcią?
Ja: 24.

No dobra. Wiem, że niecałe 24. Ale umownie jest właśnie tyle. O.

Do domu wróciłyśmy wieczorem, gdy babcia zaczęła zasypiać mi na ramieniu i cicho wspominać, że idzie się położyć. Cóż, nie siedziałyśmy w dużym pokoju naszego mieszkania, więc musiała zmobilizować siły na powrót. I się udało. Na trzecie piętro śmignęła bez większych problemów.

Obecnie zrobiło się trochę deszczowo, więc sezon wycieczkowy jest w lekkim zawieszeniu. Może jeszcze jednak uda się go reaktywować choć na chwilę. Bo miło tak. Nawet jak po powrocie padam na pysk ze zmęczenia. Jednak warto. A zmęczenie fizyczne jest błogosławieństwem.

* Miejsce jest ważne także dla mnie, gdy to w naszym Ratuszu zarysowała się moja naukowa przyszłość.

wtorek, 2 września 2014

Dżender kontra dżemy i dżinsy

Wszystko przez Madzię. Zapytana przez nią, czy chcę mirabelek na kompot, wzięłam głęboki oddech i z udawaną lekkością odparłam - Jasne. Madzia podpowiedziała, że dobrze jest je z czymś połączyć, bo to kwaśny owoc. Zważywszy, że nigdy kompotu nie robiłam, postanowiłam iść za głosem rozsądku i nie mieszać. Same mirabelki były już wyzwaniem. Wyciągnęłam duży garnek, umyłam owoce, wrzuciłam, wlałam wodę, postawiłam na ogniu, nasypałam cukru, dwukrotnie doprowadziłam wszystko do wykipienia i zapaćkania garnka, kuchenki, zlewu oraz podłogi. Następnie rozlałam wszystko do słoików, ponownie zalewając tę samą połowę kuchni oraz topiąc w kompocie jeszcze czystą część kuchni przy przewracaniu słoików do góry dnem, z których część okazała się nieszczelna. Całą czynność powtórzyłam jeszcze raz, bo mirabelek starczyło na drugi taki sam garnek. 

Sprzątałam kilka dni i poszłam na pielgrzymkę.

Gdy więc Madzia kilka dni temu zaoferowała mi uzbieranie i dowiezienie skrzynki tegoż owocu, podskoczyłam z radości.

Tym razem jednak postanowiłam wdrapać się na wyższy poziom przetwórstwa owocowego i oprócz kompotów zrobić także dżemy. A co! Jak szaleć, to szaleć. W celu uzyskania bezcennej wiedzy z zakresu domowej produkcji, sięgnęłam do Internetu. Dowiedziałam się, że na kilogram owoców daje się 1,5 kilograma cukru (panika pierwsza - mam skrzynkę owoców, 2 kg cukru w szafce i nagle Biedronka wydaje się być niezmiernie daleko!), owoce dryluje się spinką do koków (panika druga - nie mam spinki do koków!), a dżemy pakuje się do wyparzonych, wysuszonych i gorących słoików (panika trzecia - jak zrobić, żeby słoik był suchy i gorący!). Ale od czego jest Brudna, która przetwórstwo ma w genach.

Ja: Jak zrobić, żeby słoik był suchy i gorący?
Brudna: Co?
Ja: No bo w Internecie napisali...
Brudna: To jakiś wyższy poziom...

Stanęło więc na tym, że cukru sypie się według uznania, a powyższa proporcja zrobi z dżemu słodki ulep. Do drylowania potrzebne są nożyk i łapki, a słoiki wystarczy, że będą umyte, bo potem się je pasteryzuje. Uzbrojona w tę bezcenną wiedzę zabrałam się do pracy. Najpierw zrobiłam garnek kompotu według sprawdzonego scenariusza (włącznie z kipieniem i pozostałymi atrakcjami). 



W tym czasie (gdy kompot kipiał, a z radia sączyła się relacja z "Lata z radiem" goszczącego w tym dniu w Kaliszu), drylowałam małe śliwki. Zapominając, że są to - choć małe - jednak śliwki, próbowałam nożykiem wydłubywać pestki z owoców (od strony ogonka - takie pozostałości przeczytanych rad na temat drylowania). Umęczyłam się tak przez dobrych kilka sztuk, po czym nastąpiło cudowne olśnienie przy jakiejś podejrzanej o przechowywanie lokatora - to są śliwki, możesz je rozpoławiać. Łał! Od tego momentu szło już znacznie lepiej, choć i tak mozolnie. Nie pomagały nawet brednie wygadywane w radiu przez jakieś młode kaliszanki, że niby u nas jest mnóstwo imprez i bardzo dużo knajp. Jaka wyobraźnia!

Na drylowanie załapała się też Brudna. Dzięki temu mogłam ulepszyć własną technikę. Potem nastąpiło smażenie, próbowanie, sypanie cukru, smażenie, próbowanie, sypanie cukru... 



Ostatecznie garnek dżemu wpakowałam do słoików, wrzuciłam do wody w największym garnku w domu i zapasteryzowałam. Jeden nie chciał się poddać, więc dla pewności wszystkie wylądowały denkami do góry. Amen.

W ramach zadośćuczynienia za dziwne pytania Brudna dostała mały słoik dżemu, opatrzony rękodziełem. Własna inwencja twórcza tak mnie zachwyciła, że dziś pobiegłam do pasmanterii i nakupiłam kolorowych wstążek. Do tego zaopatrzyłam się w serwetki w przesłodkie truskawki. I rzuciłam się na słoiki. Hormony radości przetaczają się w żyłach za każdym razem, gdy patrzę na półkę.





A wczoraj dorwałam wypasione dżiny za genialną cenę i świat też nabrał fantastycznych barw.

W tym momencie dżender umiera śmiercią naturalną, bo przegrywa z kawałkiem materiału i ciemnorudą paćką w słoiku ubranym w serwetkę z truskawkowym deseniem.

P. S.
Słoików jest więcej, ale reszta zamieszka w piwnicy ;-).