Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Panie, żwir kradną!

Wracamy sobie wczoraj wieczorem od Danieli (można kliknąć i poczytać, bo Daniela też pisze - w sumie dopiero się rozkręca, ale i tak zapraszam). No to wracając do tematu wracania. Wracamy sobie - ja, Monia i Brudna - i przechodzimy obok Hotelu Prosna, co go już nie ma, bo u nas walka z reliktami peerelu trwa na rzecz współczesnej architektury w postaci marketów. Przechodzimy, a tam obok kupy żwiru (bo nam postanowili wszystkie ulice w mieście wyremontować) i w blasku ulicznych latarni stoi czerwona osobówka i jakiś facet z zapałem wiadrami tegoż żwiru zapełnia sobie bagażnik. Dźwięk szufli rozlega się po pustej ulicy. Facet nijakiego skonfundowania nie okazuje. Scena jak scena. W sumie to normalne, że ktoś w niedzielny wieczór podprowadza żwir przeznaczony na użytek publiczny. Moni to nawet przeszło przez myśl, żeby policję czy inne służby wzywać. Ale co byśmy powiedziały? "Panie, żwir kradną"?

Kocham mój kraj, w którym wszyscy zrzucamy się na żwir i inne dobra mniej lub bardziej naturalne (np. elementy trakcji kolejowej) dla jakichś idiotów.

sobota, 28 czerwca 2014

Kiko i dwoje oczu

Wszystko zaczęło się pewnego ranka w mijającym tygodniu. Obudziło mnie dudnienie. Podłogi. Po której Kiko, niczym tabun młodych i niewyżytych słoni, postanowił poskakać. Obserwowałam te wyczyny z lekkim niedowierzaniem i czekałam, co będzie dalej. Kiko wskoczył na parapet, który jest w zasięgu mego wzroku i na którym zazwyczaj zalega wszystko, co powinno lub nie być pod ręką. Okręcił się w tę i nazad i łapą strącił jakąś kulkę. Analizuję, co to może być, a w tym czasie kot z zapałem zagrywa piłką między nogami stołu i krzeseł. Taki koci mundial. Zawodnicy z przeciwnej drużyny stoją oniemiali jako przysłowiowe słupy soli albo stołowe nogi, którymi (tymi drugimi) zresztą są. Trybuny jednak nie szaleją. Trybuny myślą, co jest piłką. Trybuny wygrzebują się częściowo z koca, przerzucają ciało na drugą stronę łóżka i gdy piłka jest w zasięgu ręki, przechwytują ją. No i co widzą? Nic szczególnego. Oko żaby. Tak. Nie przewidzieliście się. Dawno, dawno temu odpadło od poduszki-żabki i od tej pory wala się po kątach, gdyż nie mam szczególnych zapędów krawieckich. Ale na wypadek, gdybym jednak nagle zaczęła mieć, to będzie pod ręką i może zdążę przyszyć zanim mi przejdzie.
Choć teraz będzie z tym problem, gdyż oko zaginęło. Jestem na etapie poszukiwań.

Ale to jest na razie jedno oko. Drugie jest zupełnie inne. Jest to oko obiektywu. Aparatu fotograficznego. Który rozjaśnił albo zaciemnił - jak kto woli - kwestię podejścia mojego kota do fotografowania go. Otóż do tej pory zrobienie mu zdjęcia było niemałym wyczynem, gdyż powoli aczkolwiek stanowczo wychodził z kadru zawsze, ilekroć zorientował się, że jest na celowniku. Ale namierzany był - czy to przeze mnie czy przez Brudną - jedynie telefonami komórkowymi z takową funkcją. Aż tu nagle od wczoraj na chwilę dysponuję profesjonalnym sprzętem. Z ogromnym obiektywem. Z którym moje 150 cm i 45 kg wygląda nieco radośnie. I Kiko nie daje dyla sprzed tego wielkiego oka. Pozuje niczym rasowy model. Nie wdzięczy się. Ale z kocią dostojnością pozwala na długie godziny sesji fotograficznych. Jest genialny!




Wygląda nieco jak dziedzic na włościach. I tak trochę jest.

Lubię dobre aparaty :-)

piątek, 27 czerwca 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 53 - Doszłość

Jestem blondynką. W dodatku ciemną. I jak przystało na ciemną blondynkę, miewam zachowania adekwatne do koloru włosów. Zachowania, którymi nie powstydziłyby się rasowe właścicielki blond czupryn. Otóż - jednak mogę w pełni korzystać z zamka, gdyż dziś rano zorientowałam się, iż nam wycieraczka wlazła między próg a drzwi, w związku z czym nie działało napieranie i walenie kolanem. Nie miało prawa działać. Teraz działa, więc doszło do premierowego zastosowania. Zwłaszcza, że nadarzyła się ku temu okazja. Babcia (z powodu powrotu bólu w kostce) stwierdziła, że najpierw pójdzie siku, a potem pójdzie sobie. Przy zamkniętych drzwiach spokojnie szykowałam obiad, uśmiechając się pod nosem, zamiast nerwowo zaglądać do korytarza i sprawdzać na jakim etapie wychodzenia z mieszkania jest babcia. To się nazywa spokojne życie!

Ponadto babcia dała się dziś wykąpać. Pokrzyczałyśmy sobie razem w łazience i jakoś poszło. Nie wiem tylko, co na to sąsiedzi.

Obiad też dziś został spałaszowany. Poprzedziły go nawet dwa śniadania.

Co jeszcze? Fragment rozmowy:

Babcia: Wiesz, jaki jest najgłupszy ptak?
Ja: Nie wiem.
Babcia: Kukułka. Bo woła - tu jestem, tu jestem! A jak ją złapią, to ryczy. I potem ją wypuszczą i znowu woła - tu jestem, tu jestem. To po co woła, jak potem ryczy. Jakby nie wołała, to by jej nie złapali. A jak ją złapią, to ryczy... itd. Głupi ten ptak ta kukułka. A najmądrzejsza jest sowa. Sowa jest mądra. Ona wie wszystko, co się w Polsce dzieje [czyżby także do babci dotarły ostatnie wieści, tudzież czyżby babcia wiedziała coś więcej w temacie przepływu informacji w kraju naszym?]. A kukułka jest głupia. Kukułeczka kuka, chłopiec panny szuka [śpiewa babcia]. To ładna piosenka o kukułce.

Czy jest tu jakieś towarzystwo ornitologiczne? Zgłoszę babcię z wystąpieniem.


czwartek, 26 czerwca 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 52 - Niedoszłość

W owym momencie przyszedł mi do głowy fragment wiersza Juliana Tuwima:

"Mama woła: "Chodź do kąpieli",
A on się boi, że się wybieli".

Nie wiem, czego boi się babcia. Chciałam ją wykąpać. Uciekła z łazienki i w szlafroku w tempie błyskawicznym wpakowała się pod kołdrę. Bez problemu sama się nakryła po uszy. Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Śmiałam się. Trochę z bezradności. Nie doszło do kąpieli, czyli to pierwsza niedoszłość.

Gdy chciałam ją wyciągnąć z łóżka na obiad, wpadła w histerię, chociaż czekały na nią ulubione żeberka w sosie chrzanowym. Nie doszło więc do obiadu, czyli to druga niedoszłość.

Zamek został wymieniony - mamy nowy i sprawny. Ale pozostaje teraz problem kawałka blachy w futrynie, która ostatecznie z powodu niedostatków moich sił uniemożliwia mi skutecznie korzystanie z zamka. Nie zamknę więc premierowo nas na noc - to trzecia niedoszłość.

Ale:

Może uda się babcię wykąpać jutro.
Obiad zjadła na kolację z własnej woli i w podwójnej ilości.
Zamek, którego wymiary czyniły go praktycznie nie do kupienia, jest już w drzwiach.

wtorek, 24 czerwca 2014

System nas nie przewidział

Nie ma dla mnie sensownego miejsca w systemie ubezpieczeniowym. Żeby się o tym dowiedzieć, odwiedziłam ZUS, gdyż telefoniczna obsługa wymaga kilkakrotnego podejmowania decyzji, w jakiej sprawie i z kim chcę rozmawiać, po czym otrzymuję informację, że mam czekać, bo przede mną jest 11 osób. Na piechotę wychodzi szybciej i taniej. Poszłam. Rozmowa trwała krótko. Bardzo.

Ja: Moja babcia ma rentę. Czy mogę być dopisana do jej ubezpieczenia?
Pani z ZUS (nawet miła): Nie ma takiej możliwości.
[Swoją drogą, gdybym postanowiła czekać, aż te 11 osób przede mną nagada się drogą telefoniczną z ZUS-em, mogłabym potem zabić pierwszą napotkaną osobę]

Gdyby babcia była gdzieś zatrudniona, nie byłoby problemu. Albo gdybym ja była osobą uczącą się, która nie ukończyła 26. roku życia, też byłoby ok. Ale i babcia i ja umykamy tym warunkom. Zostaje mi zatem sytuacja dotychczasowa - ubezpieczenie w związku z byciem legalnie bezrobotną. I przekonywanie urzędu (i siebie? - nie, siebie nie oszukuję), że bardziej zależy mi na karierze w branży dowolnej niż na opiece nad babcią. System nie przewidział, że jakaś wnuczka, która nie ma domownika-pracownika, będzie chciała z własnej woli siedzieć w chacie z własną babcią. Jesteśmy w czarnej... dziurze systemu naszego państwa.

Nie jest pocieszające, że tych czarnych dziur, paradoksów i paranormalnych przepisów jest więcej i wielu obywateli ociera się o ich bezsensowność. To nie pociesza.

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 51 - Idę na spacer!

Śpię. Budzi mnie babcia, wołając z korytarza: Kasia, Kasia, idę na spacer!

Otwieram oczy. Jest widno. Patrzę na zegarek - 5.22.

Ja: Co?!
Babcia: Idę na spacer.

Wygrzebuję się z łóżka. Gdy jestem w korytarzu, babcia już wychodzi na klatkę. Zawracam ją do pokoju, argumentując zbyt wczesną na spacerowanie porą, jaką jest godzina 5.00 rano. Skutkuje. Dosypiamy. I czekamy na zamek.

piątek, 20 czerwca 2014

Jak Dawid...

2 Sm 7,1-5.8-9.11b-13

"Gdy król zamieszkał w swoim domu, a Pan poskromił wokoło wszystkich jego wrogów, rzekł król do proroka Natana: «Spójrz, ja mieszkam w pałacu cedrowym, a Arka Boża mieszka w namiocie». Natan powiedział do króla: «Uczyń wszystko, co zamierzasz w sercu, gdyż Pan jest z tobą». Lecz tej samej nocy Pan skierował do Natana następujące słowa: «Idź i powiedz mojemu słudze, Dawidowi: To mówi Pan: Czy ty zbudujesz Mi dom na mieszkanie? (...) Zabrałem cię z pastwiska spośród owiec, abyś był władcą nad ludem moim, nad Izraelem. I byłem z tobą wszędzie, dokąd się udałeś, wytraciłem przed tobą wszystkich twoich nieprzyjaciół. Dam ci sławę największych ludzi na ziemi (...). Tobie też Pan zapowiedział, że ci zbuduje dom. Kiedy wypełnią się twoje dni i spoczniesz obok swych przodków, wtedy wzbudzę po tobie potomka twojego, który wyjdzie z twoich wnętrzności, i utwierdzę jego królestwo. On zbuduje dom imieniu memu, a Ja utwierdzę tron jego królestwa na wieki".

Trzeci rok w Boże Ciało zamieniam się w Boba Budowniczego i koordynuję w jakiejś mierze powstawanie jednego z ołtarzy na parafialną procesję. Z natury wszystko robię na ostatnią chwilę, lubię działać pod presją czasu, gdy przez mój organizm przewala się morze adrenaliny. Ale inaczej jest, gdy zawalam noc, siedząc nad jakimś tekstem, a inaczej, gdy mam robić coś bardziej zewnętrznego. W przypadku ołtarza - budzę się 2-3 dni wcześniej i przez te 2-3 dni mam potężną spinę z wszelkimi wizjami zawalającej się konstrukcji oraz powracającym uczuciem paniki i totalnej psychicznej załamki. Po przerobieniu wszelkich stanów emocjonalnych (co zawdzięczam Ewie i nie omieszkam kiedyś jej tego wygarnąć), wieczorem przed uroczystością siadam, otrząsam się z tego wszystkiego i przypominam sobie, że jednak nie to jest najważniejsze. I szukam odpowiedzi, na pytanie, co zrobić z tym świętem. W tym roku przyszedł mi z pomocą Ratzinger. Przeczytałam zaledwie kilka stron z jego książki "Eucharystia. Bóg blisko nas". Wystarczyło.
M.in.:

"Do ustanowienia Eucharystii nie wystarczy Wieczerza (...). Eucharystia jest czymś daleko więcej niż tylko wieczerzą; ona kosztowała Kogoś śmierć i uobecnia się wtedy jej majestat. Kiedy obchodzimy jej święto, musi nas wypełniać lęk przed tą tajemnicą, onieśmielenie w obliczu misterium śmierci obecnej pośrodku nas. Oczywiście jest równocześnie świadomość tego, że ta śmierć została zwyciężona poprzez zmartwychwstanie, i dlatego możemy jej pamiątkę obchodzić jako święto życia, jako przemianę świata (...). Śmierć pozostaje kwestią ponad wszystkie kwestie i tam, gdzie się ją wyklucza, nie ma ostatecznie żadnej odpowiedzi. Tylko tam, gdzie się na nią odpowie, człowiek może prawdziwie świętować i jest wolny. Chrześcijańskie święto Eucharystii sięga do tej głębi śmierci. ONO NIE JEST PO PROSTU POBOŻNĄ ROZRYWKĄ I ZABAWĄ, JAKIMŚ RELIGIJNYM UPIĘKSZANIEM I PRZYOZDABIANIEM ŚWIATA. ONO SIĘGA DO NAJGŁĘBSZYCH WARSTW - TAM GDZIE JEST ŚMIERĆ - I OTWIERA DROGĘ DO ŻYCIA, KTÓRE JĄ ZWYCIĘŻA".

Rano poszłam na mszę. Kiedy potem po śniadaniu i kawie, położyłam się na parapecie w pełnym słońcu, powiedziałam (myśląc także o budowniczym Dawidzie): "Boże, to Twój ołtarz, więc się o niego zatroszcz. Przecież wiesz, że ja się kompletnie do tego nie nadaję".

I co? Się zatroszczył. O wszystko i ponad miarę. Tak jak było w przypadku króla Dawida - jedno małe pragnienie nakierowane na Boga uchyliło furtkę dla niewyobrażalnej Jego hojności. Za każdym razem niezmiennie i niezmiernie tego doświadczam.


I zawsze znajdą się jakieś oszołomy, dające się namówić na udział w przedsięwzięciu :-)

wtorek, 17 czerwca 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 50 - Okres ochronny trwa.

I mamy skutki upadku. Boląca łopatka, którą masujemy i smarujemy, smarujemy i masujemy. Z tego powodu utrudnione jest spanie na lewym boku. Niestety, upadając, babcia "zahaczyła" o brodzik od prysznica. Nie puchnie jednak, nie sinieje, rękoma rusza - nie siejemy więc paniki. Otaczamy troską łopatkę i czekamy.

Skutek drugi - prawa kostka. Spuchła i zsiniała. Utrudnia chodzenie, ale nie uniemożliwia poruszania się, więc paniki też nie ma. Telefoniczna konsultacja z zaprzyjaźnionym elementem służby zdrowia wysłała mnie do apteki po odpowiednie środki - kompresujemy i już widać postępy.

Skutek trzeci - by nie mnożyć problemów, trzymamy dietę. Gar rosołu nagotowałam i płatki ryżowe do tego Brudna dostarczyła. Aplikuję w racjach głodowych, bo apetyt nie dopisuje. Ale coś tam idzie w nią upchnąć.

Uruchomiły się natomiast we mnie nadzwyczajne pokłady cierpliwości. Wiem, że cierpi, więc herbatę donoszę do łóżka, prowadzę pod rękę do łazienki. Głaszczę i słodko przemawiam. I nie drażni mnie, gdy jęczy lub biadoli nad bolącą nóżką. Bo rzeczywiście cierpi. Nie udaje. Ale jak tylko wyzdrowieje, to okres ochronny się skończy.


P. S.
Zapomniałam wspomnieć, że pani doktor z pogotowia powiedziała, iż babcia - jak na swój wiek - to jest sprawna umysłowo. Jesteśmy dumne. Szkoda tylko, że nie dali naklejki "dzielny pacjent". Abo lepiej - magnesu na lodówkę!

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 49 - Ciężka noc to jest... ciężka noc II

Niedziela. Późny wieczór. Oglądamy z babcią "Londyn jest cool" (fantastyczny odmóżdżacz z bliźniaczkami Olsen). Babcia pod koniec filmu podsypia. Odsyłam ją więc do łóżka. Wcześniej idzie siku. Ja oglądam dalej. Po dłuższej chwili zaczyna sygnalizować, że jest jej niedobrze. Zaglądam, daję miskę w łapkę, ale nie haftuje. Wracam do pokoju. Po chwili słyszę hałas w łazience. Lecę. Babcia na podłodze. Nieprzytomna. Cucenie nie daje rezultatu. Reakcji brak. Gdy wracam z telefonem, już przytomnieje. Powoli ją ogarniam i dzwonię na pogotowie. Czekając na ekipę, ogarniam babcię dalej, szukam dowodu i pilnuję, czy mi znowu nie padnie. Przyjeżdżają. Teraz oni przejmują babcię. Wychodzi na to, że coś jej zaszkodziło i stąd zemdlenie. Wszystko inne jest ok. Dostaje zastrzyk przeciwwymiotny, który uruchomi do pracy jelita. Czyli jesteśmy przygotowane, że wszystko pójdzie dołem. Chwilę po odjeździe całkiem sensownej (co nie zawsze się zdarza) ekipy, babcia wyrzyguje obiad, a jelita sobie całkiem odpuszczają i postanawiają jednak, że nie będą utrudniać nam życia. Albo pomylili zastrzyki, albo babcia ma przekorny organizm.

Jeszcze trochę buszujemy, czekam aż babcia zaśnie, drzwi do mojego pokoju zostawiam szerzej otwarte. Idę spać. Jest po 2.00. Babcia budzi mnie, gdy już jest widno. To jest moja pierwsza myśl, gdy otwieram oczy - jest widno, czyli trochę pospałyśmy. Zegarek. 4.30. Daję babci pić i przed 5.00 mogę kontynuować regenerację organizmu. Regeneruję się do 9.00. Choć ta ostatnia godzina, może trochę więcej, to z regularnymi przerwami, więc to było bardziej byczenie się niż spanie.

Dziś cały dzień jęczała z powodu bolącej nogi - upadek plus zastrzyk domięśniowy są wystarczającym usprawiedliwieniem dla jęków nad bolącą nóżką. Ale chodzi. Więc jest w jednym kawałku. Chwile grozy jednak były.

sobota, 14 czerwca 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 48 - Ciężka noc to jest... ciężka noc

Wiedziałam, że mimo soboty, będę musiała zerwać się skoro świt (bo - hurra, hurra - miałam całodzienne wyjazdowe). Babcia miała wieczorną rundę po mieszkaniu, więc dłuższe mycie musiało zostać przeniesione na rano, co zmuszało siłą rzeczy do ustawienia budzika na jeszcze większy świt. Początek świtu zaplanowałam na 5.30, gdyż najpóźniej o 6.50 musiałam być już u Brudnej, by załapać się na śniadanie przed podróżą.

Na początku wszystko szło zgodnie z planem. Wprawdzie drobne przepychanki na froncie - m.in. w postaci pożarcia przez babcię trzech (sic!) misek płatków z mlekiem -  pozwoliły mi na wylądowanie w łóżku w godzinach okołopółnocnych, jednak tragedii nie było. Niestety Morfeusz (babci Morfeusz) zmagał się z nią jeszcze przez następne pół godziny, przez co mój Morfeusz nie miał najmniejszych szans na dojście do głosu. O 00.30 nastąpił błogosławiony spokój. No, teraz to pośpi do południa, pomyślałam jeszcze przed zaśnięciem, mając na uwadze spożyte przez babcię hektolitry mleka ze stogiem płatków oraz zażytego procha. Taaa...

Nie pamiętam, jaką formę pobudki babcia zastosowała o 3. Tak, o 3.00. Chyba przyszła. Tak sobie. Pochodzić. Pamiętam tylko, że pomyślałam: matko, przecież spała tylko 1,5 godziny!!! Jak to??? Po delikatnym odesłaniu jej do łóżka, próbowałam zasnąć przez kolejne pół godziny. Już, już byłam bliska zaśnięcia, kiedy (to już pamiętam wyraźniej) babcia zawitała do mnie w poszukiwaniu czegoś do picia. Po zrobieniu herbaty o 3.30 ponowiłam próbę zaśnięcia, mimo odgłosów snujących się za babcią. Nie chciało się udać. Kiedy o 4.15 insynuowałam jej, buszującej w moim pokoju, że jest środek nocy, choć w pokoju (o, zgrozo!) było zupełnie widno, czułam się jak skończona idiotka. Walkę zakończyłyśmy w okolicach 4.30. Pobudkę budzika o 5.30 wyśmiałam i zbyłam przestawieniem na 6.00. Na śniadanie jednak zdążyłam. Wyjazd w doborowym towarzystwie też się odbył. Mimo że po południu mój mózg miał kryzys i odmówił współpracy na poziomie wyższym niż troska nad podstawowymi funkcjami organizmu.

Czułam się jak po nocnym przewalaniu towarów  w Tesco w studenckich czasach.

P. S. Dziś znów babcia walczy z Morfeuszem. Póki co jest 1:0. Nasz domowy Mundial.

piątek, 13 czerwca 2014

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 47 - Kulinarne dylematy

Jako że siedzę w domu, czytam różne rzeczy. Także w sposób instrumentalny, czyli dokonuję korekty na tekstach maści wszelkiej. Wówczas czytam to, czego normalnie bym nie czytała. I oto przez dni kilka pochylałam się nad istotą zdrowej żywności. Pochylałam się tak skutecznie, że ja zrobiłam korektę tekstu, a tekst zrobił małą korektę mego myślenia o naszej (a szczególnie babci) diecie.

Bo może i nabiału jest u nas niemało, ale z resztą zalecanych do spożycia produktów to już różnie bywa. Z takich warzyw na przykład, to obecne na stole raczej ziemniaki bywają. Jeśli jakiekolwiek inne pływa w zupie, czyni całość niejadalną (wyjątkiem jest fasola, wobec której babcia nie żywi odrazy): "Nie będę tego jadła. To jest niedobre". Szczególnie odrzuca ją od marchewki (choć przecież kiedyś bardzo ją lubiła). Ale pod natchnieniem tekstu stwierdziłam, że trochę podkarmię nas zdrową żywnością. Choć nie zamierzam przeliczać, jak często daną kategorię produktów uda nam się przyswoić. I czy "dociągamy" do zalecanej normy. Ale:

- trochę więcej pieczywa z ziarnami (pojawiało się sporadycznie) - zupełnie ciemne odpada, to byłby masochizm dla nas obu
- makaron (to akurat babcia mogłaby jeść codziennie) - w wersji ciemnej czyli wieloziarnistej raczę nas już od jakiegoś czasu i babcia nie zgłasza sprzeciwu. Obok ciemnego makaronu będzie serwowany także brązowy ryż - zobaczymy, czy przekona babcię do siebie.
- nabiał i jaja - tego ci u nas dostatek w różnej postaci i konfiguracji; praktycznie coś z tej części "piramidy" pojawia się każdego dnia, a nawet kilka razy dziennie
- ryby - wszelkie zapuszkowane w babci przypadku odpadają; jestem w stanie "oszukać" ją panierowanymi i trza się zmobilizować
- warzywa - jedyny sposób na babcię, to przemycenie warzyw w postaci makaron+warzywa+śmietana/mleko+mięso (w wersji piątkowej bez mięsa). W ten sposób jestem w stanie zaaplikować jej szpinak, brokuły, marchewkę i wiele innych, a także mięso, któremu (jakiekolwiek by nie było) musi towarzyszyć jakiś sos; ostatnio zdały także egzamin pierogi z "trawą", czyli ze szpinakiem. Hurra! Pozostaje tylko trzymać poziom, gotować kluchy i pakować do nich warzywa.
- słodycze - że niby ograniczyć jej wafelki? Jaaaasne ;-)
- tłuszcze - że niby wszystko jakieś poodtłuszczane i bez smaku? Jaaaasne ;-)

Pewnym problemem jest brak blednera, który być może uczyniłby zupy jadalnymi.

Przejrzałam sobie przed chwilą, co proponują naukowcy. Chyba nie mam na tyle pomysłowości/talentu/umiejętności/samozaparcia, żeby żywić babcię w pełni według zaleceń dla jej wieku. Ale nic jej nie dolega, więc chyba najgorzej nie jest. Mamy jakieś wytyczne - reszta jest kwestią improwizacji.

Ale jak ktoś ma jakiś fajny przepis, to może się podzielić. Pod warunkiem, że:
- produkty są w miarę niedrogie i łatwo dostępne
- potrawa NIE jest skomplikowana i czasochłonna.

Wreszcie nastąpiła gerontologia w praktyce jak się patrzy ;-)

piątek, 6 czerwca 2014

Ludzie Boga

Ma dwadzieściakilka lat. Tak na oko. Bo nie wiem. Wzrok zawsze nieobecny, ale jednocześnie uważnie śledzący, czy nikt jej nie obserwuje, gdy delikatnie sunie palcami po nierównościach, załamaniach, wgłębieniach w ścianach budynków. Jeśli trafi na taką bruzdę-ścieżkę w ścianie, idzie wtedy wzdłuż niej, zatrzymuje się, zawiesza w czasoprzestrzeni, obraca się, wodzi palcami po murze... Jeśli przyuważy czyiś spoczywający na niej wzrok, zaprzestaje działania i udaje, że nic nie robi. Gdy obserwator wzrok odwróci, ona wraca do badania ściany.

Jest przeurocza. Zawsze - czy idzie po prostu ulicą, przyciskając do siebie torebkę czy wodzi ręką po ścianie - nie opuszcza jej szeroki, szczery uśmiech. Szczęście w całej okazałości odmalowuje się na jej twarzy. Idzie ulicą w niemym zachwycie nad światem. Wchodzi na chwilę do kościoła i cała jest szczęściem i radością. Nie umiem się nie uśmiechać do niej, kiedy ją mijam. To działa jakoś automatycznie. Chociaż nie wiem, czy mnie widzi. Czy przedzieram się z moim uśmiechem do jej świata. Czasem mam wrażenie, że tak. Jest fantastyczna.

Ostatnio, gdy przechodziłam obok niej, doleciały mnie złośliwe uwagi dwóch blond-panienek, które też ją obserwowały. Było coś, że głupia itp. Sądzę, że jednak mądrzejsza od nich dwóch. A na pewno szczęśliwsza - bez makijażu, z włosami związanymi w kitkę i w zwyczajnych ciuchach. Boże dziecko, pokazujące, że życie jest naprawdę proste.

To samo pokazuje mi babcia. Gdy odwiedziła nas po dłuższym czasie babcina opiekunka, babcia zapytała, czemu nie było jej tak długo. Bez cienia pretensji. Raczej stęsknienie, które pojawia się zawsze w takim pytaniu, gdy nie widzi kogoś kilka godzin czy kilka dni. Czas ma swój własny bieg. Życie jest proste. I szczęście jest proste. I miłość. Tak kochają tylko ludzie Boga.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Św. Rodzina bez rozwodu i Jan Paweł II wiecznie żywy

Olka. Olka we wrześniu skończy całe 2 lata. I osadzona we współczesnych realiach jest bardzo. Jakiś czas temu chciała przeprowadzić rozwód św. Rodziny. Tak, TEJ św. Rodziny. Postanowiła rozwieść Maryję i Józefa. A rzecz miała się tak. Monia, jako dobra ciocia, posiada wspaniałe pudło pełne skarbów-bibelotów. Wśród nich są też jakieś dewocjonalia i okolicznościowe ozdoby czasu świątecznego. Poziom szkaradności jest różny, ale np. maleńka bożonarodzeniowa figurka Maryji, Józefa i Jezusa w żłóbeczku jest dość ładna. Trzy postaci stanowią figurkę z tworzywa jakiegoś. Figurka idealnie pasowała do małych rączek Olki. Ale żadnego lililaj ani luli nie usłyszeliśmy. Żadnego kołysania ani tulenia też nie było. Ola bezceremonialnie chwyciła jedną ręką głowę Józefa, drugą uczepiła się głowy Maryi, zacisnęła małe paluszki i zaczęła próbę rozdzielenia Małżeństwa. Wytrwała była i mimo naszych zapewnień, że w tym przypadku rozwód w grę nie wchodzi, podchodziła do tematu razy kilka. Nieskutecznie na szczęście, więc teolodzy mogą spać spokojnie.

W minioną niedzielę okazało się, że Olka jest zdecydowaną zwolenniczką parytetów. Mówi sporo i dogadać się z nią już nawet można, ale wszystko ma płeć żeńską (kończy się na "a"). Zatem na obrazku jest kota, a nie kot i konia, a nie koń itd. Zbiegiem okoliczności tata kończy się na "a", więc siłą rzeczy tata pozostał tatą (ale wujek Tomek to już jest ciocia Tomka). Żeby jednak tacie nie było przykro, Ola zajęła się jego imieniem...

Jak na Polkę przystało, jej idolem jest Jan Paweł II. No, podoba jej się. "Amen" oglądałyśmy przez dłuższy czas - jak na kilkunastomiesięczne dziecko ("Amen" to po olkowemu książka-album o papieżu). I tu następuje wspólny mianownik z moją babcią. Bo babcia jak tylko dorwie gdzieś wizerunek Jana Pawła II to mówi: "Ładnego mamy papieża. Staruszek, ale ładny...". U nas Jan Paweł II jest wiecznie żywy. Wracając jednak do Olki to miłość do papieża była poprzedzona równie silną sympatią do wizerunków naszego poprzedniego biskupa. Dobrze, że jest na takim etapie, iż nie obkleja ścian pokoju plakatami ulubieńców. Chociaż zdecydowanie lepszy jest taki plakat niż monster coś tam...